Babsztyle, zdrajcy, mordy i złodzieje – komu imponuje współczesny język debaty publicznej?

Gorące tematy Państwo Dołącz do dyskusji (83)
Babsztyle, zdrajcy, mordy i złodzieje – komu imponuje współczesny język debaty publicznej?

Kiedy światło dzienne ujrzały taśmy z „Sowy i przyjaciół”, ludzie na chwilę wstrzymali oddech. Oto okazało się, że politycy przy wódce zachowują się jak zwykli ludzie. Problem w tym, że dużo nie brakuje, a zaczną zachowywać się tak debacie publicznej. Radykalizacja języka jest dużym problemem, ale „kupuje” głosy i kliknięcia, toteż nikt się tym nie przejmuje. 

Nie ma tygodnia, w którym nie wyłowiłoby się wypowiedzi jakiegoś wysoko postawionego polityka, która aż nie kipiałaby bardzo radykalnym nacechowaniem. Były szef dyplomacji, Radosław Sikorski, nazwał premier Beatę Szydło „wrednym babsztylem”, dzisiaj, w analogiczny sposób wyraził się o Jarosławie Kaczyńskim („wredny dziadyga”). Sam prezes grzmiał z mównicy sejmowej o „zdradzieckich mordach” posłów opozycji. Profesor Krystyna Pawłowicz, posłanka na Sejm do innej posłanki, Kamili Gasiuk-Pihowicz, krzyknęła „zamknij się, targowico”. Posłanka .N powiedziała z kolei o „lawinach, które zmiatają dyktatorów”. Miała na myśli prezesa Kaczyńskiego. Robert Kropiwnicki, poseł Platformy Obywatelskiej powiedział, że „nocą wychodzą tylko złodzieje” o przeprowadzanych późną porą obradach w sprawie poprawek do SN. Poseł Paweł Kukiz nazywa Jarosława Gowina „czołowym ściemniaczem”. Nawet Adrian Zandberg, który podziwia wzorce skandynawskie w prowadzeniu polityki (a chowani na zimno Norwegowie uważają, że zawsze można się porozumieć) nazywa polityków PiS „cwaniaczkami” i „geszefciarzami”.

Wszystko to dalece odbiega – rzecz jasna – od tego, w jaki sposób prowadzono politykę II RP. Marszałkowi i jego legendarnym „bić k… wy i złodziei” nikt jeszcze nie dorównał. Ale kto zagrzewa te emocje? Kto im przyklaskuje? Czy to wszystko nie przypomina jednego, wielkiego pola bitwy?

„Z nimi inaczej się nie da…”

Reakcje na takie słowa są zazwyczaj spolaryzowane. Zwolennicy danego posła (czy ugrupowania) uważają, że ta „druga strona” zawłaszczyła sobie brutalny język, oraz, że „z nimi inaczej się nie da”, względnie „to tamci zaczęli”. Dzieciom powtarzamy, że nieważne, kto zaczął, ważne, żeby skończyć, po czym siadamy przed ekranem komputera i – siłą rzeczy – ciśnie nam się na usta obronny komentarz. Z rzadka ktoś powie o „swoich”: „hej, nie podoba mi się to, nie pisałem się na to, nie tak miało być”. Mało kto zastanawia się nad tym, żeby tupnąć nogą i powiedzieć: dosyć, przestańcie wszyscy! Zresztą, kto takiego głosu posłucha?

Przeciwnicy posła, który powie coś ostrymi słowami walą jak w dym: chamstwo, prostactwo! Ale, że atmosfera politycznego sporu przybiera na temperaturze, społeczeństwo jakby stawało się nieczułe. Pewne przymiotniki: bezczelny, ordynarny, skorumpowany przestają robić stopniowo na kimkolwiek wrażenie. Istnieje jednak jeszcze jedna strona, która temperaturę podgrzewa, a która – najwyraźniej – nie musi w swoim odczuciu dbać o przekaz.

Niejasna rola dziennikarzy

Kiedy zdrajcy z Targowicy znowu zaszczuli Niemców na Polskę – tak jak w ’39 – nie było wątpliwości, że to dlatego, iż Zachód zazdrości nam dobrobytu. Podłość – która wylewa się z ust złodziei, którzy wcześniej obsadzili wszystkie stołki w państwie, a następnie rozkradli narodowy majątek – nie zna granic!

Tymczasem faszyści planują pełzający zamach stanu. Demokracja jest zagrożona, konstytucyjne wartości deptane, a dyktator z Nowogrodzkiej steruje wszystkimi, jak marionetkami. Wkrótce obudzimy się w Polsce, w której nie wolno wypowiadać na głos słów „Wałęsa”, „konstytucja” lub „tolerancja”. 

W takiej oto formie można skondensować przekaz płynący z obu stron. Od czasu do czasu ktoś wyrwie się na chwilę i powie „hej, tak nie można, brutalizujecie język!” (zrobił tak na przykład Grzegorz Sroczyński z „Gazety Wyborczej”, nie dostał za to morza pochwał, oględnie mówiąc). Biada temu, kto spróbuje powiedzieć „a może ta druga strona ma trochę racji”? Drużyna Liberałów odpowie mu wtedy „symetrysta!”, Drużyna Konserwatystów nazwie go „rozkraczonym” (w zależności od tego, z którą do tej pory sympatyzował w większym lub mniejszym stopniu). Partie polityczne, które nie są Platformą, PiS-em czy .Nowoczesną od razu próbuje się zresztą wrzucić do którejś z drużyn. Mało brakuje, aż ktoś komuś wygarnie: „po której stronie jesteście?!”. Radykalizacja języka to także efekt spolaryzowania – są tylko „ci dobrzy” oraz „ci źli”.

Proszę grzeczniej

Profesor Jan Miodek w wywiadzie udzielonym Newsweekowi ubolewał nad wulgaryzacją języka. Powiedział on wtedy, że polski „pejzaż komunikacyjny jest bardzo smutny”, a także, że pewne role się wymieszały. Zdaniem naszego narodowego językoznawcy słowa obelżywe były domeną lumpenproletariatu, niespotykaną wśród elit intelektualnych, a także… na wsi. Tylko określone środowiska korzystały z mowy, która była uznawana za nieprzyzwoitą, nomen omen, nieparlamentarną. W tym samym wywiadzie Miodek zauważa, że w latach sześćdziesiątych profesor Zenon Klemensiewicz (genialny, skądinąd, badacz polszczyzny i autor wielu naukowych opracowań na jej temat) twierdził, iż profesorowi uniwersyteckiemu nie wypada w ogóle powiedzieć „wkurzać się” czy „ochrzaniać kogoś”. Jak to teraz wygląda, nie trzeba nawet mówić.

Wzmiankowany już Sroczyński prosił, by nie używać słów mocnych, ponieważ szybko stracą one na znaczeniu. Jeśli Kaczyński zostanie nazwany w pierwszym półroczu rządów PiS-u faszystą, to jak się nazwie go za cztery lata? Radykalizacja języka sprawia, że szybko kończą nam się właściwe określenia, bowiem od razu sięgamy po te nie do końca odpowiednie.

Radykalizacja języka prowadzi donikąd

Nacechowane silnymi emocjami słowa sprawiają, że atmosfera pomiędzy politykami – i ich wyborcami – jest już bardzo napięta i przypomina bardziej kibicowanie osobnym drużynom. W Albanii zdążyli już rzucać racami, a w dodatku się szarpać, na Ukrainie też już bili się w parlamencie. U nas, miejmy nadzieję, do tego nie dojdzie.

Zauważmy jednak ważną rzecz: konflikt się sprzedaje. Artykuł z nagłówkiem mówiącym o „faszystach” czy „zdrajcach” kliknie większa ilość internautów. Wypowiedź o „złodziejach” czy „cwaniakach” polubi na poselskim profilu więcej osób, a pod spodem rozgorzeje dyskusja albo awantura (zwłaszcza, kiedy wmiesza się w nią ktoś z przeciwnego obozu). Co jakiś czas ktoś grozi komuś radą etyki, pozwem, czasem nawet pozbawieniem nadmiarowego uzębienia, jako, że „granice zostały przekroczone”. Tyle tylko, że nie wiadomo już nawet, gdzie owe granice stoją i kto za chwilę pójdzie o krok dalej.

Co więcej, za język karać nie można. Nie ma i nie powinno być w zasadzie żadnego środka zmuszającego ludzi do tego, by mówili do siebie w sposób inny, niż to robią. Cenzura kończy się buntem i katastrofą. Ale miło byłoby włączyć telewizję, Facebooka czy Twittera i usłyszeć, że mówią do siebie grzeczniej. Byłoby przyjemniej czytać nagłówki wyrażające niepokój, ale nie straszące faszyzmem czy Targowicą. Im dłużej to trwa, tym gorsze będą padały słowa, aż w końcu wyjdzie na mównicę ten, który chce być Marszałkiem Piłsudskim i powie, kogo należy bić. Strasznie jest żyć na tykającej bombie językowej, ale jeszcze gorzej wiedzieć, że odpali się ona za naszym przyzwoleniem.