Ryanair leci sobie w kulki. A nawet gorzej: nie leci. Jedną z przyczyn jest podobno… prawo pracy

Gorące tematy Zakupy Dołącz do dyskusji (272)
Ryanair leci sobie w kulki. A nawet gorzej: nie leci. Jedną z przyczyn jest podobno… prawo pracy

Większą część września spędziłem na urlopie, którego głównym punktem był zagraniczny wyjazd. W tym czasie huragan miał szaleć nad wschodnim wybrzeżem USA, więc raczej nikt nie spodziewał się odwoływanych lotów nad Europą. Jak się okazuje, nasz lokalny hegemon, czyli irlandzki Ryanair, w tym czasie wpadł w niezłe turbulencje. 

Mój wypoczynek przerwał telefon od znajomego. Dowiedziałem się wówczas, że pasażerowie Ryanair lecący na tej samej trasie, którą ja miałem wrócić do Polski za kilka dni, zostali przez przewoźnika wystrychnięci na dudka. Nie chodziło nawet o jakieś tam opóźnienie tylko samolot, który miał ich zabrać do kraju, w ogóle nie wyleciał z lotniska w Modlinie! Ostatecznie pasażerowie trafili do Polski z tym, że trwało to dwa dni oraz nocleg w Dublinie – taką dziwną trasą z opresji ratował ich Ryanair.

Ryanair masowo odwołuje loty

W tym czasie naprawdę doceniłem zniesienie roamingu w Unii Europejskiej. Dzięki temu mogłem na bieżąco śledzić doniesienia na temat Ryanair w mediach. Całe szczęście, sytuacja opisana powyżej zapowiadała się na zupełnie jednostkową, a miała być spowodowana bliżej nieokreśloną awarią na lotnisku w Modlinie. Ok, zdarza się. Niemniej jednak, do kraju wracałem z pozwem duszą na ramieniu. Następnego dnia media obiegła informacja, że Ryanair odwołuje blisko 150 lotów w całej Europie. Tym razem powodem miał być strajk francuskich kontrolerów lotu. Szczęśliwie, mojego lotu nie było na liście odwołanych, ale termin odlotu zbliżał się nieubłaganie. Komunikaty na stronie Ryanair były dość lakoniczne, ale jednak nie zapowiadały problemów w przyszłości. Jedna awaria, a następnie strajk, który miał trwać tylko jeden dzień – niezła kumulacja, ale jednak wciąż można było mówić o typowej sile wyższej. Ostatecznie mój lot powrotny był opóźniony jedynie o godzinę, więc miałem sporo szczęścia. Na lotnisku poznałem parę Włochów, których lot do Bolonii został odwołany w ostatniej chwili, a punkt informacyjny Ryanair był najbardziej obleganym miejscem na lotnisku.

Następnego dnia gruchnęła wiadomość, że Ryanair będzie odwoływał po kilkadziesiąt lotów dziennie przez ponad miesiąc. Tłumaczenia przewoźnika brzmiały niczym żywcem wyjęte z ust naszych polityków. Odwoływanie lotów miało być sposobem Ryanair na walkę z opóźnieniami lotów. Nie da się ukryć, że jest w tym jakaś logika – skoro nie ma lotu, to tym bardziej nie ma opóźnienia, a zatem problem rozwiązany.

Branżowe media huczały od plotek, a atmosferę nakręcał dodatkowo brak komunikatów przewoźnika. Te ograniczały się jedynie do krótkich informacji o zasadach zwrotu pieniędzy za bilety. Tych Irlandczycy będą potrzebowali w najbliższych tygodniach sporo. Szacuje się, że odwoływanie lotów dotknie blisko 300 tysięcy pasażerów.

Ryanair – trafiła kosa na kamień

Jak się okazuje, całą sytuację można opisać naszym rodzimym powiedzeniem – trafiła kosa na kamień. Wszystko wskazuje na to, że Ryanair padł ofiarą praktyk, które do tej pory sam stosował. Od kilku miesięcy było głośno o negocjacjach, jakie Ryanair prowadził z innym tanim przewoźnikiem – norweskim Norwegian. Obie firmy chciały w jakiś sposób ze sobą współpracować, ale negocjacje szły raczej jak po grudzie. Ryanair, przyzwyczajony do tego, że to on rozstawia branżę po kątach, stwierdził, że Norwegian i tak nie ma gotówki, więc za kilka miesięcy z pewnością upadnie. Nie ma więc sensu negocjować z trupem. W ten sposób chcieli zagrać po bandzie, ale Norwegian miał lepsze karty w tym rozdaniu.

Skoro negocjacje zapewne skończą się fiaskiem, norweski przewoźnik postanowił wykorzystać prawo pracy na swoją korzyść. Najzwyczajniej w świecie zaproponował pilotom Ryanair lepsze wynagrodzenie w ramach – uwaga – umowy o pracę. Tanie linie muszą oszczędzać niemal na wszystkim, aby były naprawdę tanie. Ryanair postanowił jednak oszczędzać na tym, na czym nie powinien, czyli na zatrudnieniu najważniejszych pracowników linii lotniczych, a więc pilotów. Zamiast umów o pracę, proponowano im dotychczas dziwne konstrukcje prawne, które były dość skomplikowane, lecz w istocie nie różniły się zbytnio od umowy zlecenia. W efekcie kilkudziesięciu kapitanów Ryanair z dnia na dzień powypowiadało swoje śmieciowe umowy i przeszło do konkurencji.

Ryanair wciąż milczy, chociaż ma ogromne kłopoty

Nawet nie chodzi o to, że ktoś zagrał dumnym Irlandczykom na nosie. Aby zapobiec dalszym ucieczkom personelu, będą musieli zapewne dość mocno podnieść wynagrodzenia. To z kolei z pewnością odbije się na cenach biletów, a więc stwarza furtkę dla konkurencji, która właśnie udowodniła, że jest niezwykle sprytna. Nie mówiąc już o sporym kryzysie wizerunkowym Ryanair. Całą sytuację idealnie podsumował na twitterze Maciej Jabłoński.

Biznes często zapowiada, że umowy o pracę zabijają ich biznes. Przykład Ryanair pokazuje, że faktycznie.

Czuję, że w najbliższych tygodniach w mediach będzie sporo o przewoźniku z Irlandii.