Rząd Emmanuela Macrona zaplanował wzrost akcyzy na benzynę i olej napędowy. Odpowiedzią francuskiego społeczeństwa jest protest przeciwko podwyżkom cen paliwa, nazywany „protestem żółtych kamizelek”. Trwa on od tygodnia. Okazał się też być dość gwałtowny. Co tak naprawdę rozwścieczyło społeczeństwo i wywołało protesty we Francji? I czy taki scenariusz może się powtórzyć w Polsce?
Miał być „nadzieją Europy” a może podzielić losy swoich poprzedników
Emmanuel Macron wydawał się mieć w ręku wszystkie możliwe atuty, by odnieść sukces jako prezydent Francji. Niegdysiejszy minister gospodarki, przemysłu i cyfryzacji w porę odszedł z rządu François Hollande’a, by móc startować w wyborach 2017 r. jako kandydat niezależny, spoza skostniałego układu partii politycznych. Hollande był prezydentem na tyle kiepskim, że nawet nie próbował ubiegać się o reelekcję. Kontrkandydatką Macrona w drugiej turze wyborów była Marine Le Pen z Frontu Narodowego, więc ich wyborcze starcie zmieniło się niejako w plebiscyt, w którym społeczeństwo musiało się ustosunkować „za” lub „przeciw” niej. Co więcej, prezydencki ruch En Marche uzyskał w wyborach parlamentarnych większość bezwzględną w Zgromadzeniu Narodowym. Znakomity wynik, jak na partię założoną nieco ponad rok przed nimi.
Prezydenta Francji można pochwalić za inicjatywę wykazywaną na forum międzynarodowym. Dzięki strategicznemu francusko-niemieckiemu sojuszowi w Unii Europejskiej, Macron zdawał się nadawać w ostatnich latach ton funkcjonowaniu Wspólnoty. Zwłaszcza na tle stopniowo gasnącej gwiazdy Angeli Merkel. Kreowany był wręcz przez niektóre media na męża opatrznościowego Europy, który miał przyspieszyć integrację i pomóc powstrzymać wzrost znaczenia rozmaitych populizmów w poszczególnych krajach. W praktyce jednak nie szło mu już tak dobrze. Tak zwany „Plan Macrona”, polegający na ściślejszej integracji w oparciu o strefę euro, na chwilę obecną spadł z europejskiej agendy. Największe problemy prezydent ma jednak w samej Francji.
Francuzi mają płacić więcej za benzynę, albo przesiąść się do aut elektrycznych
Obecnie rząd Emmanuela Macrona ma kłopoty. Protest przeciwko podwyżkom cen paliwa rozlał się po całej Francji. W zeszłym tygodniu w sobotę, jak podawała Gazeta Wyborcza, protestujących było 282 tysiące. Samych manifestacji było około 2 tysięcy. W tą niedzielę w samym Paryżu spodziewano się 30 tysięcy demonstrantów. Protest „żółtych kamizelek” nie przebiegał zbyt spokojnie. Kolizje związane z blokadami dróg kosztowały życie dwójkę osób. Jeden z uczestników protestu groził detonacją granatu, jeśli prezydent nie przyjmie delegacji protestujących. Dochodziło również do rozmaitych aktów wandalizmu. Zdemolowane zostały chociażby słynne Pola Elizejskie. Warto jednak zauważyć, że zasadniczo protest „żółtych kamizelek” przebiega spokojniej, niż typowe protesty we Francji. Warto zauważyć, że organizowany jest oddolnie, bez udziału wpływowych związków zawodowych.
Bezpośrednią przyczyną protestów było podniesienie akcyzy na benzynę o 15% i na olej napędowy o 23%. Co gorsza, rząd uzasadniał zmianę dbałością o ochronę środowiska. Wzrost ceny paliwa, spowodowany podniesieniem podatków, miał być swoistą zachętą dla Francuzów do przesiadki na auta elektryczne. Sam wzrost cen szczególnie uderzy po kieszeni mieszkańców francuskich wsi i małych miejscowości, którym daleko do zamożności wielkomiejskich elit. Tym bardziej nie stać ich na wymianę samochodu na wciąż drogie auta elektryczne. Co więcej, przy stosunkowo słabo rozwiniętym poza metropoliami systemem transportu zbiorowego, własne auto staje się dla wielu osób koniecznością. To właśnie o tych ludzi opierają się obecne protesty we Francji. Domagają się oni nie tylko wycofania się z podwyżek akcyzy, ale także dymisji prezydenta.
Jeśli uwzględni się różnicę w zarobkach, Polacy płacą za paliwo dużo więcej – a jednak nie wychodzą na ulicę
Protestujący Francuzi zarzucają swojemu prezydentowi wiele przewin, które znamy dość dobrze z polskich realiów. Niespecjalnie uzasadnione podwyżki akcyzy, oderwanie rządzących od zwykłych obywateli, czy nawet stosowanie na masową skalę fotoradarów dla celów czysto fiskalnych. Z całą pewnością pewną cechą wspólną są wysokie ceny paliwa. We Francji za litr benzyny 95 zapłacić trzeba 1,49 euro, a więc w przeliczeniu ok. 6,41 zł. Tymczasem w Polsce takie paliwo możemy kupić za ok. 5 zł. Oczywiście, nie sposób nie zauważyć, że Polska jest krajem zauważalnie mniej zamożnym, niż Francja. Jeśli weźmie się pod uwagę pensje w obydwu krajach, to można śmiało dojść do wniosku, że pokornie płacimy za benzynę dużo więcej. Czy to oznacza, że Polacy są w stanie przeboleć każdą próbę sięgnięcia do ich kieszeni przez państwo, natomiast Francuzi są gotowi walczyć o swoje? I tak, i nie.
Sytuację obydwu państw tak naprawdę ciężko ze sobą porównywać. Polska po transformacji ustrojowej nie stała się państwem opiekuńczym. Taki charakter ma z kolei Republika Francuska. Tamtejsi obywatele są dużo bardziej skłonni protestować w obronie swojego dobrobytu. Oczywiście, we Francji istnieje dużo silniejsza tradycja protestu. O ile dla naszej historii niezwykle ważnym momentem były pokojowe protesty Solidarności przeciwko władzy komunistycznej, o tyle dla Francuzów była nią dużo mniej pacyfistycznie nastawiona Rewolucja. Co więcej, podczas gdy my przeszliśmy przez ostatni kryzys gospodarczy lekką stopą a od przystąpienia do Unii Europejskiej odnotowujemy okres bezprecedensowego wzrostu, Francja musiała się zmagać z długą stagnacją, momentami wręcz recesją.
Warto też zauważyć, że polscy politycy raczej unikają bezpośredniej konfrontacji z obywatelami, starając się uspokajać emocje przy niepopularnych reformach. Nawet, jeśli trzeba przemilczeć pewne fakty, jak chociażby przy „tymczasowej” podwyżce VATu. Polaków na ulicę wyprowadzić są w stanie zupełnie inne rodzaje spraw. Przypomnieć tutaj warto przede wszystkim protesty przeciwko ACTA oraz protest kobiet przeciwko projektowi zaostrzenia prawa aborcyjnego. Protesty typowo ekonomiczne, zwłaszcza te dość radykalne w formie, od dawna przestały być polską specjalnością. Były jednak czasy, że polskie drogi dość często blokowali rolnicy z „Samoobrony”, w stolicy zaś regularnie protestowali górnicy, pielęgniarki czy nauczyciele.
Czy protesty we Francji pogrzebią prezydenturę Emmanuela Macrona?
Nie bez znaczenia jest także osoba obecnego prezydenta Francji. Po stosunkowo słabej prezydenturze François Hollande’a i kontrowersyjnej Nicolasa Sarkozy’ego, wiązano z Emmanuelem Macronem duże nadzieje. Oczywiście, wielu Francuzom wystarczało to, że nie jest on Marine Le Pen. Wielu jednak „kupiło” jego kreowany przez media wizerunek młodego, niezależnego polityka spoza istniejącego układu politycznego. Fachowca, powiązanego ze światem finansjery. Gorzko się rozczarowali, gdy ten miał im do zaoferowania przede wszystkim bolesne reformy, cięcia wydatków socjalnych i, jak teraz, podwyżki podatków. Protesty we Francji w trakcie kadencji Macrona wybuchały dość często a jego poparcie systematycznie spadało. Teraz jednak osiągnęło 25%. Co na to sam Macron? Wydaje się, że prezydencka administracja zamierza po prostu przeczekać protesty i robić swoje.