Jest coś takiego jak „efekt latte”. Pozornie niewielkie wydatki zmierzone w dużej skali dają realne kwoty, które można było spożytkować w o wiele mądrzejszy sposób.
W sieci można spotkać mnóstwo filmików youtuberów zaskoczonych tym, że gdyby tylko zrezygnowali z codziennej wizyty w Starbucksie, w skali roku uzbieraliby pieniądze na nowego iPhone’a – i to takiego o najwyższych parametrach. Jest to zjawisko, którego nie można bagatelizować – jako ludzie lubimy rozrzucać pieniądze na nieistotne i zbyteczne przyjemności tylko dlatego, że są tanie, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z tego jak wielką czasem przyjmuje to skalę.
Ale mojej przygody ze Spotify efekt latte nie dotyczy. Właśnie przekroczyłem 2500 złotych zapłacone platformie od kiedy stałem się jej użytkownikiem, a miało to miejsce w lutym 2013 roku, gdy zadebiutowała oficjalnie na polskim rynku.
To wielki sukces Spotify i jeszcze większy mój
Zaraz stuknie nam ze Spotify 9 wspólnych lat. Czy 2500 złotych przez 9 lat to zauważalna kwota? W mojej ocenie jest to absolutny margines. Na sumę tę złożyło się kilka lat abonamentu dla pojedynczego użytkownika, a od niedawna również abonament rodzinny.
Spotify nie sposób uznać też za wydatek zbyteczny czy luksusowy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że kawę ze Starbucksa można zastąpić o wiele tańszymi zamiennikami. Ba, można sobie samemu kupić ekspres do kawy i nadal być do przodu! Spotify zaspokaja jednak jedną z podstawowych potrzeb ludzkich – dostępu do dóbr kultury – i czyni to w jeden z lepszych sposobów na rynku. Oczywiście w to miejsce możemy podstawić też YouTube Music, Apple Music, Tidala albo Deezeera. Po prostu ja wolę Spotify i to nawet pomimo faktu, że mam też subskrypcję YouTube Music dołączanego do pakietu YouTube Premium.
Spotify przyniosło pieniądze
Chodzi bowiem nie o konkretną markę, a o sam model streamingu muzyki. Zaś konkretnie – jego zbawienny wpływ na monetyzację internautów przez koncerny muzyczne. Wiele mówi się o tym, że Spotify oferuje muzykom niewielkie stawki, jednakże zapominamy o tym, że jest to nierzadko alternatywa względem użytkowników, którzy do tej pory za muzykę nie płacili wcale. Melomani i tak zabijają się o winyle lub płyty do kolekcji na półkę, tymczasem streaming muzyki zagospodarował rynek mp3, czyli niekupionej, znalezionej gdzieś w sieci – najczęściej u piratów – a jednak głęboko osadzonej w kulturze i powszechnym użytku, raczej nie do wyplenienia.
Wydawało się, że trudno będzie ten problem rozwiązać, niż przez surowe regulacje prawne, które w praktyce i tak mogły okazać się nieskuteczne. Wielu jednak wierzyło w pomysłowość wolnego rynku i sprzyjającego mu rozwoju technologii. Tak też się stało. Kiedy dziś słyszymy o czyjejś kolekcji mp3, z reguły zdarza się spoglądać z politowaniem.
Spotify jest dobry, sprawny, multiplatformowa, a przede wszystkim śmiesznie tani. Praktycznie nieograniczony w miejscu i czasie dostęp do muzyki, podcastów, audiobooków przez ostatnią dekadę będzie mnie kosztował łącznie około 2850 złotych. A przecież to coś więcej, niż baza. To także oszczędność czasu, dzięki sprawnie działającej chmurze. To także usługa, na którą składają się funkcje społecznościowe czy system rekomendacji, odpowiadające dziś pewnie za 75% słuchanej przeze mnie muzyki. Nie wspominam już o tym, że od jakiegoś czasu z pakietu korzysta też moja rodzina, co śmieszną kwotę czyni z tej perspektywy jeszcze bardziej komiczną.
Siłą Spotify jest to, że jest tani
Jedną z największych zalet streamingu muzycznego jest to, że jest tani. Co więcej, jest odporny na wahania cen. Kiedy w 2012 roku zaczynałem przygodę z Deezerem, miesięczna opłata za usługę wynosiła 29 złotych. Dziś trudno znaleźć streaming dla pojedynczego użytkownika, którego cena wynosiłaby więcej, niż 19 złotych, a tyle się przecież mówi o inflacji. Chyba, że stanowi część większego, równie opłacalnego pakietu.
Artyści twierdzą, że na Spotify zarabiają grosze. To prawda, ale w mojej ocenie bez Spotify ten stan rzeczy by się gruntownie nie zmieni, a może nawet pogorszył. Wszak dziś artysta, którego nie ma w tej usłudze – albo na YouTube – to trochę tak, jakby go wcale nie było.