Hipotetyczny konflikt zbrojny Rosji ze światem zachodnim budzi od razu jedno konkretne skojarzenie: III wojna światowa. Tyle tylko, że jest to myślenie błędne. Ewentualnie starcie NATO z Rosją o Ukrainę nie byłoby konfliktem światowym, nawet uwzględniając najgorszy realny scenariusz.
III wojna światowa to hasło, które paraliżuje zachodnie społeczeństwa
Wszelkie bardziej radykalne sugestie udzielenia Ukrainie pomocy od razu są zbywane jednym hasłem: „III wojna światowa”. Miałoby do niej dojść nie tylko, jeśli NATO zdecydowałoby się na pełnoskalową interwencję zbrojną, ale nawet w przy wprowadzeniu strefy zakazów lotów, czy nawet dostarczenia napadniętemu państwu samolotów bojowych. Wybuchem III Wojny Światowej najchętniej straszą Rosjanie. Zachodni politycy starają się swoje obawy ubrać w bardziej dyplomatyczne określenia typu „uniknięcie eskalacji”. Tyle tylko, że jest to myślenie po prostu błędne.
Czym bowiem byłaby w ogóle III wojna światowa? Mowa o konflikcie globalnym, w którym większość kluczowych graczy na arenie międzynarodowej a walki toczą się na wielu różnych kontynentach. Warto przy tym wspomnieć, że obok dwóch apokaliptycznych konfliktów XX wieku mieliśmy w historii także kilka innych wojen toczonych przez większe bloki państw na różnych kontynentach. Przykładem mogą być chociażby wojny napoleońskie, czy nawet wojna siedmioletnia toczona w latach 1756–1763. Wydaje się więc, że do wyróżnienia wojny światowej możemy jeszcze przyjąć kryterium totalnego jej charakteru.
NATO nie interweniuje w Ukrainie z dwóch zasadniczych powodów. Przede wszystkim: państwa zachodnie nie chcą wojny z Rosją. Nie są do niej przygotowane, nawet Amerykanie – największa potęga militarna współczesnego świata – nie bardzo garną się do kolejnej wojny zaraz po zakończeniu konfliktu w Afganistanie. Co więcej, w społeczeństwach zachodu jest silnie zakorzeniony strach przed konsekwencjami globalnego konfliktu. Zwłaszcza takiego, w którym uczestnicy dysponują ogromnym arsenałem jądrowym. Pamięć o czasach zimnej wojny jest tam wciąż żywa.
Nie oznacza to bynajmniej, że jeśli do takiego konfliktu by doszło, to to rzeczywiście byłaby III wojna światowa. Z całą pewnością NATO dążyłoby do ograniczenia teatru działań do terytorium samej Ukrainy. „Misja pokojowa” przeciwko „specjalnej operacji wojskowej”. Najprawdopodobniej także Rosjanie nie byliby skłonni do faktycznego wypowiedzenia wojny praktycznie połowie świata. Z prostej przyczyny: walczyliby sami.
Czasy zimnej wojny minęły – Rosja jest sama jak palec i dużo słabsza, niż ZSRR
Od czasów zimnej wojny wiele się zmieniło. Kreml nie stoi już na czele drugiego najsilniejszego sojuszu wojskowego na planecie. Układu Warszawskiego już nie ma. Dawne satelity ZSRR są dzisiaj członkami NATO, nawet niegdysiejsze republiki radzieckie wcale się nie garną do aktywnego wspierania imperialnej Władimira Putina. Ten ma tylko jednego formalnego sojusznika: reżim Aleksandra Łukaszenki, który nie dysponuje realną siłą wojskową. Użycia białoruskiej armii w Ukrainie Rosjanie nie mogą się zresztą doprosić.
Ktoś mógłby powiedzieć: przecież są Chiny. Tyle tylko, że Państwo Środka ogranicza się do czysto werbalnego wsparcia Rosji. I to nawet nie z przyjaźni, lecz ze zwietrzenia okazji do wbijania szpili Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom. Ot, drobna złośliwostka w ramach prawdziwej rywalizacji o globalną hegemonię. Trudno byłoby się spodziewać, że Chiny byłyby gotowe włączyć się do prawdziwej wojny z całym Zachodem. Tamtejsze władze jasno komunikują, że z Rosją łączy je partnerstwo, ale w żadnym wypadku nie sojusz.
Trudno byłoby się spodziewać, żeby do takiej wojny dołączył się Iran, który obecnie stara się dogadać z Zachodem w kwestii swojego programu nuklearnego i sankcji na eksport surowców energetycznych. Największym problemem z Iranem nie jest zresztą jego gra o wpływy na Bliskim Wschodzie, ale regularne groźby kierowane wobec Izraela.
Wenezuela czy Kuba są zaś stanowczo zbyt blisko Stanów Zjednoczonych, żeby przyszły im do głowy jakiekolwiek bardziej aktywne działania przeciwko całemu NATO. Zwłaszcza, że Moskwa nie ma żadnych możliwości udzielenia im realnego wsparcia wojskowego, gdyby tylko USA zachciało się z nimi walczyć na poważnie.
Nikt zdrowy na umyśle nie wypowiedziałby dzisiaj wojny Stanom Zjednoczonym
Z możliwości Stanów Zjednoczonych zdają sobie sprawę nawet ich wrogowie. Warto przypomnieć irański odwet po zlikwidowaniu generała Kasema Sulemaniego w 2020 r. Teheran odpowiedział, bo musiał, atakiem rakietowym na amerykańską bazę wojskową. Irańczycy upewnili się jednak wcześniej, że Amerykanie wiedzą o ataku i przygotują się tak, że nikt nie zginie. Tym samym sprawa niejako rozejdzie się po kościach. Rzeczywiście: żadnej wojny USA z Iranem nie było. Kolejnym wnioskiem płynącym z tego incydentu jest to, że racjonalni gracze na arenie międzynarodowej starają się unikać wojny totalnej.
Co zaś mamy po drugiej stronie barykady? Prawdę mówiąc, mit rosyjskiej potęgi wojskowej dzięki wojnie na Ukrainie upadł i nie podniesie się jeszcze długo. W tej sytuacji trudno byłoby się spodziewać, żeby świat zachodni miał mieć jakieś problemy w ograniczonej, konwencjonalnej wojnie z Rosją.
Moskwa w Ukrainie wojnę toczy jak zawsze: rzucając w przeciwnika żołnierzami, w sposób słabo przemyślany i kiepsko zorganizowany. Jak zwykle dopuszczają się licznych grabieży i zbrodni wojennych. Na terytorium Ukrainy Rosjanie nie dysponowaliby także kluczowym czynnikiem umożliwiającym im zwycięstwo nad Napoleonem, czy Hitlerem – toczenia wojny obronnej.
Rozważając ten najgorszy możliwy scenariusz i tak mamy osamotnioną Rosję z mocno przereklamowaną, choć wciąż znaczącą, siłą wojskową. Mamy także obydwie strony konfliktu, w których interesie nie jest toczenie go poza ukraińskim terytorium. NATO dlatego, że nie kwapi się do udziału w globalnym konflikcie zbrojnym. Rosja dlatego, że by go po prostu przegrała z kretesem. To nie jest III wojna światowa. Więc co takiego?
III wojna światowa? Raczej druga wojna krymska
Historia podsuwa analogię z inną wojną – toczoną w latach 1853-1856 wojną krymską. Agresywna rosyjska polityka nastawiona na ekspansję, wówczas w kierunku Bałkanów przeciwko Turcji, wymusiła reakcję państw zachodnich. Zacofanie organizacyjne i technologiczne zapewniły Moskwie upokarzającą porażkę.
Hipotetyczna interwencja NATO w Ukrainie to tak naprawdę nie byłaby III wojna światowa, lecz druga wojna krymska. Na ten moment szanse takiego posunięcia są znikome – czego trzeba być świadomym. Warto jednak o nim wspominać z kilku powodów. W pewnym momencie może zostać przekroczona masa krytyczna rosyjskich zbrodni, które społeczeństwa zachodnie są w stanie tolerować bez obrzydzenia do samych siebie.
Sama realna groźba interwencji – i nieuchronnej klęski – jest tak naprawdę jedyną rzeczą, która może Putina przestraszyć. Dlatego Rosjanie będą podsycać strach przed siłowymi rozwiązaniami na zachodzie. Temu właśnie służy grożenie bronią jądrową, „konsekwencjami”, czy uznawaniem transportów z bronią dla Ukrainy za cele wojskowe.
Co więcej, można śmiało postawić tezę, że politycy zachodni nie potrafią się teraz dogadać z rosyjskim dyktatorem dlatego, że rozmawiają w zupełnie różnych językach. Oni używają języka dyplomacji, on języka brutalnej siły. To o tyle zaskakujące, że Putin od dawna jasno pokazuje, jak bardzo gardzi zachodnimi kolegami i ich kunktatorstwem.
Najprawdopodobniej gdyby NATO zareagowało ostro już na etapie kryzysu migracyjnego wywołanego przez Białoruś, to do inwazji na Ukrainę w ogóle by nie doszło. Wielka szkoda, że nasi rządzący nie zdecydowali się wówczas na uruchomienie art. 4 Traktatu Północnoatlantyckiego.