W połowie ubiegłego tygodnia usłyszeliśmy z ust Mai Sandu, że Mołdawia nie wejdzie do NATO. Udzielony wywiad był niejako szybką odpowiedzią na grożenie palcem przez szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa. Pytanie jednak czy faktycznie taka postawa Mołdawii jest w dalszej perspektywie opłacalna?
Wszystko zaczęło się od kolejnej prowokacji ze strony Rosji. W wywiadzie dla Al-Arabija Ławrow stwierdził, że obywatele Mołdawii „powinni martwić się o swoją przyszłość, bo wciągają ich do NATO”. Na reakcję głowy państwa nie trzeba było długo czekać. Maia Sandu bez ogródek stwierdziła, że Mołdawia nie wejdzie do NATO, by nie prowokować rządu w Moskwie. Prezydent przypomniała też o neutralności jej kraju dodając jednocześnie, że… nie daje ona stuprocentowego bezpieczeństwa.
Mołdawia to neutralny kraj
Mołdawianie od lat chwalą się, że art. 11 Konstytucji gwarantuje im całkowitą neutralność. Tak naprawdę od samego początku próbują oni wzorować się na dyplomatycznym modelu Szwajcarii. Problem w tym, że sytuacja zarówno geopolityczna, jak i ekonomiczna, czy nawet militarna Mołdawii, znacząco różni się od tego, czym dysponuje rząd w Bernie.
Wszyscy wiedzą, że państwo ze stolicą w Kiszyniowie to najbiedniejszy kraj na Starym Kontynencie. Dodatkowo Mołdawia w ostatnich miesiącach zmaga się z dużym kryzysem energetycznym, czego efektem był kredyt udzielony przez polski rząd. Brak płatności dla rosyjskiego Gazpromu już sprawił, że relacje z Kremlem stały się napięte. Wojna na Ukrainie tylko potęguje niezbyt optymistyczne nastroje.
Ponadto prezydent Sandu sama nie kryje, ze nie dysponuje uzbrojoną armią. Według nielicznych szacunków Mołdawianie są w stanie wystawić do boju około 3200 żołnierzy. Liczebność wojska to zatem duży problemem, a co dopiero, gdy dodamy do tego fakt, iż armia nie dysponuje praktycznie żadnym sprzętem.
Mołdawia nie wejdzie do NATO – kto więc będzie ich bronił?
Przyjęta przez Mołdawię w latach 90. strategia o neutralności miała zagwarantować ustabilizowanie sytuacji w Naddniestrzu i wycofanie rosyjskich wojsk z tamtych terenów. Od wielu lat wiadomo jednak, że takie myślenie to mrzonka. Wspólne manewry Rosji i separatystycznej armii Naddniestrza to scenariusz realizowany niemal co roku, a ich celem prawie zawsze jest przygotowanie do zdobycia Kiszyniowa.
W obecnej sytuacji, gdy wróg niemal stoi u bram, Mołdawia chyba nadal wierzy, że neutralność ją obroni. Choć nikt o zdrowych zmysłach nie wymaga dolewania oliwy do ognia, to jednak wypowiedzi o braku aspiracji do wejścia do NATO są Rosji bardzo na rękę. Kreml znów pokazuje, że wystarczy jedna wypowiedź, by zasiać panikę w Europie.
Tymczasem warto zastanowić się, że skoro Mołdawia nie wejdzie do NATO, to kto przyjdzie jej z pomocą w potrzebie? Wśród obywateli tego kraju słychać głosy, że może zlitują się Rumunii. Jest to jednak bardzo życzeniowe myślenie. Wszak wielu Mołdawian posiada także rumuńskie obywatelstwo, ale oba państwa nie mają podpisanych żadnych umów o gwarancji bezpieczeństwa. Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że jakakolwiek ingerencja Rumunii będzie uznana za włączenie się NATO do wojny.
NATO musi być rozszerzane, o Mołdawię także
Wychodzi więc na to, że w przypadku jakiegokolwiek konfliktu Mołdawia pozostaje sama. Jej ewentualne zdobycie przebiegnie niestety w ekspresowym tempie. Czy dalsze brnięcie w dyplomatyczną neutralność ma zatem sens? Na ten moment trudno go znaleźć.
Na poszerzaniu wpływów NATO zależeć powinno zarówno Sojuszowi, jak i samej Mołdawii. Tylko dzięki wsparciu silniejszych partnerów rząd w Kiszyniowie może w przyszłości liczyć na jakiekolwiek bezpieczeństwo. Byłoby to także krok ku budowie nielicznej, ale własnej, dobrze wyposażonej i sprawnej armii.
Z kolei NATO znów nieco poszerzyłoby swoje granice, tak samo jak planuje to zrobić w przypadku Finlandii i Szwecji. Rządzący tymi państwami nie boją się w trudnych czasach przeciwstawić woli kremlowskiego reżimu i otwarcie deklarują chęć przystąpienia do Sojuszu. Choć sytuacja Mołdawii na pewno jest trudniejsza, to jednak nie ma ona innego wyjścia niż znalezienie partnerów w Europie. Pozostaje mieć nadzieję, że ostatnia wypowiedź prezydent Sandu jest tylko zasłoną dymną, która ma stonować nastroje, a nie faktycznym stanowiskiem rządu w Kiszyniowie.