Za nami już trzy debaty wyborcze przed wyborami prezydenckimi. Każda z nich przejdzie do historii ze względu na sposób ich organizacji, jak i ich uczestników. Po głowie chodzi mi jednak cały czas kwestia zbiórki podpisów. Z jednej strony można się cieszyć, że kandydują nie tylko przedstawiciele największych ugrupowań politycznych, ale także mniej znane nazwiska. W tym roku bardziej niż kiedykolwiek słyszymy głosy poddające w wątpliwość zebranych podpisów. Nie dziwię się. 2025 rok to najwyższy czas, aby zmienić przestarzały, nieprzejrzysty system. Tutaj chodzi przede wszystkim o nasze bezpieczeństwo.
Jak kandydować na prezydenta?
Obywatel w wieku co najmniej 35 lat (najpóźniej w dniu wyborów) posiadający pełnię praw wyborczych – to najłatwiejsza część tego wyzwania. To teraz pora zebrać 1000 podpisów, aby zarejestrować swój komitet wyborczy. Rejestracja komitetu to oczywiście jeszcze nie kandydowanie. Zgodnie z Art. 127 Konstytucji RP, „Kandydata zgłasza co najmniej 100 000 obywateli mających prawo wybierania do Sejmu”. I tutaj zaczynają się niemałe schody. Przynajmniej dla przeciętnego obywatela. Skąd wziąć tyle podpisów, nie mając rozbudowanych struktur jak partie polityczne?
A jednak są tacy kandydaci, którym się udaje. Co wybory słychać głosy „Kto mu zebrał podpisy?”, „Kto to jest?”, a ostatnio nawet pytania wprost na debacie „Kim pan jest?”. Tym bardziej zaskakujące jest to, że nadawca tego pytania to osoba rozpoznawalna w sieci przez miliony ludzi. Mam oczywiście na myśli Krzysztofa Stanowskiego, który do ostatnich dni walczył o to, aby zarejestrować swoją kandydaturę. Jeszcze pod koniec marca wystosowywał apele, aby przesyłać podpisy na wskazany adres. Nie chce mi się wierzyć, że ogłaszałby to w sytuacji, gdy podpisy były już zebrane. Tymczasem adresat pytania, nieznany Maciej Maciak zarejestrował swoją kandydaturę. Szczerze mówiąc, po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka na debacie w TVP.
Nadziwić nie mogę się również w przypadku innych startujących kandydatów – i to nie tylko w tych wyborach, ale także poprzednich. Pytanie, które chodzi mi po głowie, to „Skąd ci ludzie wzięli podpisy?”. To jest wręcz spektakularne, że można zebrać 100 tysięcy podpisów poparcia, pozostając nieznanym do dnia pierwszej debaty wyborczej. Nie mamy co prawda dowodów na nieuczciwe postępowanie, jednak obecny system jest po prostu nieprzejrzysty. W dobie powszechnej cyfryzacji aż prosi się, żeby to zmienić. Wszystko po to, aby być pewnym, że w wyborach startują kandydaci z prawdziwym poparciem, a nasze dane są bezpieczne.
Nieprzejrzysty, przestarzały system
Chodzenie z formularzami i długopisem – tak wygląda (a przynajmniej powinno) zbieranie podpisów w 2025 roku. Dlaczego tak nadal jest? Jedni powiedzą, że to ze względów bezpieczeństwa. Jak się jednak chwilę nad tym zastanowimy, to tak naprawdę mamy do czynienia z zaprzeczeniem bezpieczeństwa. Co z tego, że istnieją ustawy chroniące nasze dane osobowe, skoro po złożeniu podpisu nie mamy żadnej władzy nad tym, co z nimi się dzieje. Chcemy czy nie, ale dane (nie tylko osobowe) to waluta XXI wieku. Jeśli ktoś będzie miał złe zamiary, to nikt i nic nie stanie mu na przeszkodzie, aby kartkę z podpisami gdzieś zarchiwizować w formie cyfrowej.
Co dzieje się później, możemy już tylko wymyślać. Musimy być jednak świadomi, że nasze dane niekoniecznie wylądują tylko w Państwowej Komisji Wyborczej. Stworzenie nielegalnej bazy danych wyborców, którą będzie można później użyć w kolejnych wyborach, albo nawet sprzedać, jest bardzo proste. Kto wie, może podpisaliśmy się raz pod listą kilkanaście lat temu, a nasz podpis jest wykorzystywany do dziś? Nie da się tego jednoznacznie wykluczyć. Może się wtedy okazać, że jedyną szansą na zaprzestanie tego procederu będzie błąd w trakcie przepisywania danych lub… nasza śmierć.
Tym razem pojawili się nawet kandydaci, którzy zadeklarowali, że zdobyli wymagane 100 tysięcy podpisów, a po weryfikacji przez Państwową Komisję Wyborczą i tak wypadli z wyścigu o fotel prezydenta. Powód? Duża liczba niepoprawnych podpisów, a w konsekwencji ich zbyt mała liczba. Tym bardziej zastanawiająca jest sytuacja, gdy mieli bardzo podobną liczbę niepoprawnych podpisów. Nie chcę nikogo winić za taki stan rzeczy, w końcu podpisy równie dobrze mógł ktoś podrzucić – nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Dlaczego?
Przez nieprzejrzystość systemu zbierania podpisów. On już jest tak skonstruowany, i taki pozostanie. Jedynym wyjściem jest skorzystanie z dobrodziejstw rozwoju technologicznego. Tym bardziej, że jako Polska mamy czym się pochwalić w kwestii cyfryzacji. To jednak nie powód, aby stać w miejscu. Pora postawić kolejny krok.
Zbieranie podpisów do zmiany
Zastanawiałem się, jaką argumentacją mogą przyją obrońcy całkowicie papierowego systemu zbierania podpisów. Niewątpliwie jest to jedyna opcja odporna bezwarunkowo na cyberataki. Niestety, na tym lista plusów zdaje się kończyć. Tak jak mówiłem wcześniej – kontrola nad danymi tak naprawdę nie istnieje. Po złożeniu podpisu na liście, idzie on w świat. Nie wiemy nawet, czy został użyty podczas rejestracji. Tutaj pojawia się kwestia związana z kampanią wyborczą – kandydaci postanowili, że wspaniałym pomysłem będzie przebijanie się, kto ile zdobył podpisów. To nic, że Państwowa Komisja Wyborcza przestaje liczyć po dotarciu do liczby 100 000.
A gdyby tak zacząć ewidencjonować wszystkie złożone podpisy w systemie, np. dobrze znanym nam mObywatelu? Jest to rozwiązanie, które jednoznacznie wyeliminuje możliwość kupowania danych wyborców czy podawanie listy pochowanych na jakimś cmentarzu. Każde wybory to nowe zbieranie podpisów – przynajmniej oficjalnie. Jeśli w systemie okazałoby się, że daliśmy podpis pod kandydaturą kogoś, kogo widzimy po raz pierwszy na oczy, to . To może system hybrydowy – papier z ewidencją elektroniczną?
Niestety, ma jedną, istotną wadę – co w sytuacji, gdy ludzie będą się podpisywać, a później stwierdzą, że to jednak nie oni? Takiej opcji nie da się wykluczyć. Takich spraw w kampanii wyborczej mogłyby setki, a nawet tysiące. To prosta droga do uderzenie w komitet, z którym nam nie po drodze. Kampanie są coraz ostrzejsze, więc takie zachowanie by mnie nie zdziwiło.
Koniec papieru?
Prawdopodobnie najbezpieczniejszą opcją byłoby przeniesienie zbierania podpisów na takiej samej zasadzie, jak odbywa się głosowanie w dniu wyborów. Przychodzimy do wyznaczonego przez Państwową Komisję Wyborczą miejsca, podajemy swoje dane, i na oczach urzędnika składamy podpis poparcia (warto zaznaczyć, że możemy udzielać tyle podpisów poparcia, ile chcemy – to istotna różnica między głosowaniem w wyborach a składaniem podpisów). To jest jednak droga wymagająca naprawdę udanej i obszernej organizacji. Dodatkowo niezbyt zachęca do złożenia takiego podpisu – ilu osobom będzie się chciało jechać w specjalne miejsce, aby się komuś podpisać? A za kilka tygodni znów to samo, bo będzie trzeba zagłosować. Kandydaci musieliby się nieźle nagimnastykować, aby przyciągnąć ludzi.
To może pójdziemy w drugą stronę? Likwidacja papieru i składanie podpisów poparcia wyłącznie drogą elektroniczną, to narzędzie stwarzające naprawdę wielkie szanse. To wtedy mamy największą kontrolę nad naszymi danymi – papierowe formularze nie dostaną się w niepowołane ręce, bo ich po prostu nie będzie. Wyzwaniem pozostanie stworzenie bezpiecznego systemu, który będzie zbierać i przechowywać nasze podpisy. Co jednak wtedy z tymi, którzy nie mają dostępu do internetu? Co prawda w 2024 roku aż 95,9% gospodarstw domowych miało do niego dostęp, to całkowite przejście na formę cyfrową byłoby wykluczeniem dziesiątek tysięcy osób – w szczególności starszych.
Kolejna ważna kwestia – czy cyfryzacja nie sprawi, że zdobycie 100 tysięcy podpisów będzie łatwiejsze? Czy chcemy sytuacji, w której liczba kandydatów będzie szła w dziesiątki? Jeśli zakładamy, że obecnie zbiera się podpisy w uczciwy sposób, to rzeczywiście mógłby pojawić się taki problem. Podniesienie progu do np. 200 tysięcy byłoby wyzwaniem jeszcze większym niż zmiana systemu podpisów – w końcu próg 100 tysięcy jest zapisany wprost w Konstytucji RP.
Kandydaci marnują papier
Najwięksi kandydaci lubią chwalić się ile podpisów zebrali – nieważne, że są to liczby grubo powyżej 100 tysięcy. Jeśli rzeczywiście udaje im się zdobyć tyle podpisów, to tak naprawdę jest to nic innego jak marnowanie papieru. Istnieją państwa, w których kandydaturę prezydencką mogą zgłaszać parlamentarzyści. Tak jest np. w Czechach i Finlandii. Zamiast zbierać 100 tysięcy podpisów i narażać nasze dane na dostanie się w niepowołane ręce, to partie mogłyby wybrać szybszą, bardziej oszczędną drogę.
Ciekawą rozwiązaniem byłby także odgórny limit zebranych podpisów. Załóżmy, że komitet wyborczy może zebrać np. maksymalnie 130 tysięcy podpisów. Jednym ruchem odbieramy kandydatom możliwość przechwalania się liczbami zebranych podpisów. Złożenie podpisów w Państwowej Komisji Wyborczej odbyłoby się jednorazowo – w przypadku, gdy w tych 130 tysiącach podpisów nie znajdzie się 100 tysięcy poprawnych, to kandydatura przepada.
Na pewno istnieją jeszcze inne, ciekawe rozwiązania, które uwiarygodnią proces zbierania podpisów w wyborach prezydenckich. Każde z nich ma swoje mocne strony, które należy rozważyć. Niestety, ale obecnie panującemu systemowi nie da się zaufać. Nie chodzi tutaj o udowadnianie czyjejś winy, ale bycie pewnym, że wybory na najwyższy urząd w państwie przebiegają w jak najbardziej uczciwy i przejrzysty sposób. Jeśli ktoś myśli, że nie ma państw, które chciałyby przetestować odporność polskiego systemu wyborczego na tego typu kwiatki, to jest bardzo naiwny.