Wprawdzie prawnicy Bezprawnika notorycznie poddają w wątpliwość legalność całej usługi, to pomijają jeden istotny fakt – w ramach Ubera czasami można spotkać też zawodowego, licencjonowanego taksówkarza.
I taki kierowca to prawdziwy skarb. Rzecz w tym, że równo rok po wejściu jednego z najpopularniejszych startupów świata do Polski, mając na koncie mniej więcej 60 przejazdów z przewoźnikami Ubera, zaczynam obserwować jak ta „rewolucja w przewozie osobistym” powoli zaczyna stawać się tym, przed czym ostrzegali nas chociażby taksówkarze. A nawet gorzej, bo do tego doszła jeszcze wschodnioeuropejska kreatywność.
A musicie wiedzieć, że za taksówkarzami w Warszawie generalnie nie przepadam, bardzo często są nieprzyjemni w obyciu, a historie moich znajomych o okradających ich kierowcach w zasadzie wpisują się już w pewien rytuał naszych spotkań – szczególnie jeśli pasażerowie są pod wpływem alkoholu, do czego mają oczywiście prawo, a swoistym obowiązkiem taksówkarza jest bezpiecznie dostarczyć ich na miejsce. Historie o kierowcach odjeżdżających z telefonami komórkowymi w siną dal to tylko w tym roku udało mi się ze dwie zebrać do kupy (jakież było zdziwienie jednego z nich, gdy iPhone’a następnie wytropiono przy użyciu geolokalizacji).
Czytaj też: Kierowcy muszą płacić podatek od dochodów z Uber!
Rekordzistą był chyba taksówkarz, który wyłudził od zmęczonego nocą kolegi (któremu zabrakło gotówki na płatność za przejazd) kod PIN od karty bankomatowej, a następnie przez pół nocy jeździł po warszawskich Młocinach od bankomatu do bankomatu, dokonując wypłat do maksymalnego limitu 500 złotych.
Oczywiście nie generalizuję, wśród taksówkarzy jest też wiele przyzwoitych osób. Ale jednak Uber to była jakaś taka nowa higiena usługi, a kierowcy nie byli tam anonimowi.
Mniej więcej rok po starcie usługi w Polsce uważam jednak, że jej jakość coraz bardziej równa ku dołowi. I znów – byłoby pewną niesprawiedliwością generalizować, bo na przykład przedwczoraj jechałam z Panem, który przez całą drogę zabawiał mnie niezwykle ciekawym wykładem na temat księżyców Saturna. Ale generalnie rzecz ujmując polski Uber – przynajmniej ten w Warszawie – to postępująca zbieranina niekompetencji, buractwa i chamstwa.
Zacznijmy od tego, a tak sprawę tłumaczył mi jeden z kierowców, że w modelu biznesowym Ubera znakomite źródło dochodów znaleźli sobie co bardziej przedsiębiorczy Polacy, którzy kupują po 10 samochodów, a następnie wysyłają w nich tanich w utrzymaniu kierowców zza wschodniej granicy. Rezultatem jest to, że coraz częściej po Warszawie podróżuje z nami Ivan, Dimitri, Vladimir, którzy nie tylko kompletnie nie znają miasta, ale mają też problem w porozumiewaniu się w języku polskim.
Czytaj też: Airbnb jak Uber – znienawidzone i zwalczane przez profesjonalistów
Ta znajomość miasta doskwiera zresztą także Polakom. Przez długi czas wymogi licencyjne dla taksówkarzy uważałam za bzdurną regulację, ale coraz częściej zdarza mi się tracić cierpliwość do kierowców Ubera zniewolonych (niezbyt dobrze działającym – dodajmy) GPS-em, któremu zdarza się wywozić nas w pole. Nic jednak nie przebije jednego z kierowców, któremu już z Centrum na Bielany zdarzyło się wieść mnie przez Targówek, ponieważ pomylił zjazdy z Wisłostrady. Na szczęście nigdzie się nie spieszyłam, ale Uber nie posiada możliwości obniżenia ceny za przejazd, w rezultacie na mój koszt tzw. „kierowca” uczył się topografii miasta i zwiedzał uroki prawobrzeżnej stolicy.
Innym razem pod mój dom zajechał kierowca z dwudrzwiowym samochodem. Na szczęście jechałam sama, ale on o tym nie miał prawa wiedzieć. Dwudrzwiowy samochód przy przewozie osób. Nie no, come on!
Pomijam już też coraz częstsze sytuacje, gdy kierowca dzwoni i informuje, że znajduje się 5 kilometrów od nas, a następnie oznajmia „Nie chce mi się po panią jechać, chyba że to będzie jakiś daleki kurs„. Przyznam szczerze, że w całej swojej mniej lub bardziej fortunnej przygodzie z taksówkami takiego scenariusza jeszcze nie przerabiałam.
Uber wniósł jakiś powiew świeżości na polskim rynku przewozu osób, ale zupełnie abstrahując od jego problemów z prawem coraz częściej zaczynam tracić cierpliwość do jego kierowców. Problemem jest raczej ich nierówność – są przewoźnicy wyśmienici, naprawdę wspaniali, by chwilę potem wiózł nas opryskliwy gbur, który równie dobrze przed tygodniem biegał gdzieś ze strzelbą w okolicy Donbasu, a na dodatek trzeba go nawigować przez całą drogę.
Fot. tytułowa: shutterstock.com