Otyłość wśród dzieci – polskich i nie tylko – to prawdziwa plaga. Dlaczego więc Skandynawowie nie mają tego problemu?
Według raportu, który przygotowało Joint Research Centre (Wspólnotowe Centrum Badawcze), podlegające bezpośrednio pod Komisję Europejską, prawie 31-35% polskich chłopców boryka się z otyłością. Pod tym względem mamy ten sam problem co Bułgaria, Węgry czy Hiszpania (oraz kilka innych krajów). Gorzej jest tylko w Grecji i na Cyprze – tam ów procent przekracza 35%. Jak to się jednak dzieje, że niedaleko, bo na północy, za morzem, problem ten nie przekracza nawet 20%? Czynników jest kilka. O całości badań informuje portal MojaNorwegia.pl.
Otyłość wśród dzieci
Mimo wycofania ze szkolnych sklepików słodyczy i mimo tego, że na stołówkach podaje się teraz zbilansowane (taa, powiedzmy) potrawy, polskie dzieci nadal tyją. A tyją dlatego, że przecież mama i tata nie odmówią maluchowi paczki chipsów, dwóch snickersów, pudełka Oreo i krakersów. Jeśli przeszlibyście się po polskiej szkole na przerwie, zobaczylibyście, że z śniadaniówek wyjmują chleb z nutellą albo dżemem. Ale każdy rodzic jest odpowiedzialny za swoje dziecko i nikt go w Polsce nie będzie pouczał.
Dochodzi do tego mała aktywność ruchowa. Polskie (i nie tylko) dzieci, których rodzice dużo pracują, siadają do komputera i grają. Gry mają świetny wpływ na rozwój mózgu, ale to odbywa się jednak kosztem kondycji fizycznej. Nie chcę tu demonizować, że „laboga, te dzieciory to by tylko w ten komputer grały”, ale rozumiecie, jeśli nie są zachęcane do tego, by wyjść pojeździć na rowerze czy popływać w basenie, to prędzej czy później tak się to kończy.
To dlaczego w Skandynawii jest inaczej?
Kapitan państwo na straży
Mogłabym tu zacząć elaborat o tym, jak to w Szwecji i Norwegii ludzie lubują się w obcowaniu z przyrodą, chodzą na długie spacery, a w tym drugim kraju mają jeszcze mnóstwo gór do wspinania się. To byłby ułamek prawdy. Mogłabym mówić o zdrowej diecie, opartej na rybach, które zawierają zdrowe tłuszcze omega – ale jak wytłumaczyć wtedy przypadek Grecji, Cypru i Włoch? Odpowiedź nasuwa się więc sama: to skandynawskie państwa opiekuńcze.
Państwo daje – potrafi ofiarować mieszkanie, pomóc w znalezieniu pracy, załatwieniu kursu językowego, zaopiekuje się dzieckiem na czas pracy – ale i wymaga. Norweskie Barnevernet bywa pod tym względem niezwykle restrykcyjne, znane są przecież opowieści o ludziach, którzy musieli porywać swoje dzieci z tamtego kraju (ot, słynna akcja Rutkowskiego). Ale załóżmy taką sytuację: dziecku psuje się ząb, dostaje próchnicy. Mama zabiera go do dentysty, wszystko jest dobrze, ale za kilka dni do ich domu pukają urzędnicy Barnevernet. Z uprzejmymi uśmiechami oferują pomoc, wyjaśniają, że przeszkolą rodzica i dziecko pod kątem tego, jakie potrawy są szkodliwe dla szkliwa. Nie żartuję, znam taką opowieść. Oczywiście, wszystko kończy się dobrze, dziecko otrzymuje lepszą dietę. Toteż jeśli Barnevernet tylko dostanie sygnał, że jakieś dziecko tyje, na pewno przybiegnie do domu danego rodzica i przeprowadzi z nim poważną rozmowę. Oczywiście, wbrew strasznym opowieściom, wcale nie oznacza to odebrania pociechy.
W Szwecji, będącej w Unii Europejskiej, jest pod tym względem trochę lżej, co nie zmienia faktu, że tamtejsi urzędnicy nie będą wtrącać się w dietę dziecka. Jeśli tylko zostaną powiadomieni przez nauczycieli o tym, że jakiś ich młodociany obywatel tyje, to bez wątpienia zapukają do rodzicielskich drzwi. Za tuczenie młodzieży co prawda nikomu jeszcze nie odebrano praw rodzicielskich (chociaż z drugiej strony to Skandynawia, kto wie…).
I zarówno Szwedzi, jak i Norwegowie się podporządkowują. Bunt pojawia się u imigrantów. Zresztą, jeśli o tych drugich chodzi, pozwolę sobie polecić świetną książkę Macieja Czarneckiego „Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym”.
Wolność robienia sobie krzywdy
Problem jest marginalny również w Niemczech, ale tam mamy Jugendamt, który także pilnuje swoich obywateli przed zostaniem, jak to mówiła Ewa Kopacz, „grubaskami”.
Otyłość jest bardzo niebezpieczną przypadłością i może prowadzić do wielu ciężkich chorób w przyszłości. To nie zmienia faktu, że stajemy tutaj przed wyraźnym dylematem – do jakiego stopnia państwo może wejść w buty rodzica? Czy lepiej jest pozostawić owemu rodzicowi wolność wyboru, czy lepiej prewencyjnie go edukować, zanim utuczy swoją pociechę? No i właściwie, czyje jest dziecko – rodziców jako ich potomek, czy państwa, jako ich obywatel?