Już na jesieni wybory parlamentarne. Kampania wyborcza niedawno wystartowała na poważnie. Poszczególne stronnictwa starają się narzucić ton przedwyborczym zmaganiom. Tymczasem szykuje się niższy PIT, obniżka pierwszej stawki z 18 do 17%. Zmniejszanie wpływów do Fiskusa w sytuacji, kiedy budżet państwa zaczyna trzeszczeć od nadmiaru wydatków, nie wydaje się zbyt rozsądne. A jednak w tym szaleństwie może być metoda.
Rząd tuż przed wyborami postanowił od 2020 r. obniżyć stawkę PIT, oraz podnieść zryczałtowane pracownicze koszty uzyskania przychodów
We wtorek rząd przyjął projekt obniżenia już od 2020 r. podatku dochodowego od osób fizycznych, oraz zwiększenia miesięcznego kosztu uzyskania przychodu. Obniżka PIT nie wydaje się wielka, ot z 18 do 17%. Dotyczy przy tym wyłącznie tych podatników, którzy mieszczą się w pierwszej stawce podatkowej. Druga wciąż będzie wynosić 32%, bez zmian zostanie także danina solidarnościowa – 4% dla osób uzyskujących dochody powyżej miliona złotych. Ta zmiana dotknie każdego podatnika, czyli ok. 25 miliardów osób.
Kolejna zmiana to zryczałtowane pracownicze koszty uzyskania przychodu. Obecnie w podstawowym wariancie wynoszą 111,25 zł. miesięcznie. Od 2020 r. wzrosną do 250 zł. W przypadku pracowników dojeżdżających, kwota ta wzrośnie ze 139,06 zł. do 300 zł. Pracownicy zatrudnieni na wielu etatach naraz mogą liczyć na wzrost z poziomu 2002,05 zł. rocznie do aż 4500 zł. Jeśli dodatkowo dojeżdżają do pracy, roczne koszty uzyskania przychodu wyniosą w ich przypadku 5400 zł. Obecnie w takim przypadku ryczałt wynosi 2502,56 zł. rocznie.
Warto przy tym zauważyć, że wyższe koszty uzyskania przychodu dotyczą wyłącznie etatów. W przypadku umów o dzieło, czy umów zlecenie, pozostaną one na dotychczasowym poziomie. Niewątpliwie jednak zmiana ta wpłynie na podstawę opodatkowania wielu podatników i sprawi, że w ich przypadku obniżka PIT będzie jeszcze wyższa.
Kogo niższy PIT będzie kosztować najbardziej? Samorządowcy obawiają się, że to oni poniosą największe koszty
Z pewnością z proponowanych zmian ucieszą się podatnicy, oraz ich rodziny. Mniej pieniędzy oddawanych Fiskusowi, to więcej w portfelach. Niższy PIT zdecydowanie mniej cieszy samorządy. Nie da się ukryć, że obniżenie podstawowej stawki podatku dochodowego od osób fizycznych nie zaboli zbytnio budżetu państwa. W 2018 r. wpływy z podatku PIT wyniosły jedynie 37,3 miliardy złotych, przy chociażby 174,9 miliardach płynących do Fiskusa z podatku VAT. Jak już pisaliśmy na łamach Bezprawnika, Podatek PIT jest zbędny, przynajmniej z punktu widzenia budżetu centralnego. Jest jednak istotne „ale”. Przeszło połowa wpływów z tego podatku trafia nie do Fiskusa, lecz stanowi dochody samorządów.
Te nie mogą liczyć na ogromne wpływy z podatków pośrednich. Szczególnie boleśnie zmianę odczują najbogatsze, a przy tym najludniejsze, miasta – takie jak Warszawa, Kraków czy Wrocław. Co do zasady uszczuplone zostaną budżety bogatych gmin. Przypadkiem zupełnym, najczęściej w tych gminach akurat rządzą politycy niezwiązani z Prawem i Sprawiedliwością. Mniejsze dochody własne oznaczają nie tylko mniej pieniędzy na inwestycje samorządowców, ale w efekcie także większą zależność od budżetu centralnego. Ten może wspomóc samorząd, ale przecież wcale nie musi.
Jedną drobną zmianą rządzący uzyskują dla siebie kilka bardzo wymiernych korzyści
Od strony czysto politycznej posunięcie rządu to wręcz majstersztyk. O osłabieniu samorządowych finansów wspomniałem wcześniej. Jakkolwiek dla mieszkańców poszczególnych gmin to koniec końców zła wiadomość, tak od w politycznych rozgrywkach strona rządowa zyskuje dodatkową przewagę. Współpraca z rządem oznacza pieniądze, kontestowanie jego posunięć rządu ich mniejszy dopływ. Względnie niewielkim kosztem Prawo i Sprawiedliwość odpowiedziało na szóstkę Schetyny i zapowiedź zwiększania pensji tych gorzej zarabiających Polaków. Partia rządząca nie tylko zapowiedziała, ale też zaczęła działać w kierunku, by w zasadzie zrobić dokładnie to samo.
Co prawda obietnice Platformy Obywatelskiej oznaczać mają więcej pieniędzy do ręki, jednak niższy PIT i zwiększenie pracowniczych kosztów uzyskania przychodu są dużo bezpieczniejsze dla budżetu. Nie ma też się co łudzić, że rządzący chcą radykalnie odchudzić budżet państwa – gdyby tak było, obniżyliby niegdyś tylko „tymczasową” stawkę VAT z 23 do 22%. Nawiasem mówiąc, przy okazji zawsze można opozycji tą podwyżkę wytknąć. Obniżka VAT, jak się łatwo domyślić, w grę nie wchodzi.
Przy okazji PiS podtrzymuje swoją wiarygodność wśród licznego elektoratu prosocjalnego – nie tylko „się dzieli” z Polakami, ale także zmniejsza ciężary ponoszone na rzecz państwa. Niższy PIT w tym konkretnym momencie, przypomnijmy: zaraz wybory parlamentarne, pokazuje coś jeszcze. Uwypukla specyficzną filozofię fiskalną partii rządzącej. Ciężary ponosić mają, przynajmniej na pierwszy rzut oka, najbogatsi. Nie wszyscy, ale tacy naprawdę „naj” – multimilionerzy, wielkie sieci handlowe, zagraniczne korporacje. Oczywiście, w praktyce, jak przychodzi co do czego, cały czas jest podatek VAT, który dalej płacą wszyscy. Uzyskane w ten sposób pieniądze trafiają do najbardziej – zdaniem władzy – potrzebujących. Przede wszystkim, na program Rodzina 500 Plus. Funkcja redystrybucyjna podatków w pełnej krasie, czy jak kto woli: swojska droga do socjalizmu.
Niższy PIT to coś, co powinno cieszyć – jednak kierunek, w którym rząd prowadzi polską gospodarkę budzi pewne obawy
Dodatkową korzyścią dla rządzących jest w tym wypadku ograniczenie potencjalnych strat dla pracowników wynikających z konieczności łożenia na Pracownicze Plany Kapitałowe. Nie da się ukryć, że Polacy nie garną się do oszczędzania z państwem. Biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe kombinacje związane z rozmontowywaniem reformy emerytalnej rządu Jerzego Buzka – nie ma się co dziwić brakowi zaufania obywateli do rządzących.
Niższy PIT w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości, w szerszym kontekście, stanowi swoisty paradoks. Nie jest w żadnym przypadku posunięciem liberalnym. Wręcz przeciwnie: dodatkowo wzmacnia wytyczony wcześniej kierunek budowania w Polsce państwa opiekuńczego. Koszty takiego rozwiązania ktoś będzie musiał ponieść – a nie ma się co spodziewać ograniczenia wydatków budżetowych. Wypada więc na najbogatszych – a więc pracodawców, czy zagraniczny kapitał. Pytanie tylko, czy rządzący będą w stanie budować swoją wizję łupiąc te grupy, dzięki którym polska gospodarka wytrzymuje socjalne koncepcje „Dobrej Zmiany”. Czy to aby nie kolejny przykład upartego piłowania gałęzi, na której się siedzi? Oby była dość wytrzymała, bo my wszyscy siedzimy na niej razem z rządem.