Reforma wymiaru sprawiedliwości sama w sobie jest właściwie odpowiedzią na szerokie zapotrzebowanie społeczne w tym kierunku. Pomiędzy deklarowanymi intencjami a faktycznymi działaniami istnieje jednak zauważalny rozdźwięk. Warto się zastanowić, jak mogłaby wyglądać dzisiejsza Polska, gdyby reformę od samego początku przeprowadzono jak należy.
Reforma wymiaru sprawiedliwości ma źródło w silnym w społeczeństwie poczuciu niesprawiedliwości i braku zaufania do sądów
Tworzenie scenariuszy historii alternatywnej bywa dość ciekawym eksperymentem myślowym. Pozwala przeanalizować poszczególne wydarzenia, zastanowić się co mogliśmy jako społeczeństwo zrobić lepiej. Nie trzeba przy tym sięgać od razu do odległych dekad czy stuleci. W podobny sposób można przyjrzeć się procesom zachodzącym, na przykład, w ciągu ostatnich pięciu lat. Takim jak reforma wymiaru sprawiedliwości.
Czym jednak ta reforma właściwie jest i – co ważniejsze – co z nią w ogóle nie tak? Nie da się ukryć, że Polacy od dłuższego czasu mieli ograniczone zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w swoim państwie. Nawoływania do reformy słychać było właściwie z każdej strony sceny politycznej czy nawet ze środka władzy sądowniczej.
Rząd Platformy Obywatelskiej swego czasu miał swoje pomysły, takie jak rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, czy proces karny oparty o zasadę kontradyktoryjności. Także były prezes Trybunału Konstytucyjnego, Andrzej Rzepliński, proponował zmiany w funkcjonowaniu Krajowej Rady Sądowniczej. Prawo i Sprawiedliwość nie było bynajmniej ani pierwsze, ani jedyne w swoich reformatorskich aspiracjach.
Zjednoczona Prawica chce przede wszystkim by władza sądownicza była pod ścisłą kontrolą pozostałych władz
Trzeba jednak wskazać pewne cechy szczególne, jakie przejawia reforma wymiaru sprawiedliwości wdrażana przez obóz rządzący. Władza sądownicza ma być silnie kontrolowana przez władzę wykonawczą i ustawodawczą. A także najlepiej rozliczana ze swoich rozstrzygnięć. W drugą stronę już niekoniecznie.
Założenie jest proste: skoro sądy wydają w odczuciu społeczeństwa niesprawiedliwe wyroki, to niech zaistnieją instrumenty pozwalające im patrzeć na ręce i w razie potrzeby dyscyplinować. Co ważne: takie instrumenty muszą leżeć w rękach pozostałych władz, bo zdaniem rządzących, środowisko sędziowskie jest niezdolne do samooczyszczenia. Wręcz kierujące się przede wszystkim interesem korporacyjnym.
Dopiero w następnej kolejności w grę wchodzą konkretne zmiany dostrzegalne z punktu widzenia przeciętnego obywatela, który przychodzi do sądu. Takich jak chociażby zwiększanie kar za przestępstwa – zwłaszcza te skarbowe, choć nie tylko. Można tutaj wskazać nawet instytucję skargi nadzwyczajnej, choć ta pozostaje raczej poza zasięgiem jednostki.
Reforma wymiaru sprawiedliwości w praktyce opiera się niestety przede wszystkim o konkretne stanowiska w konkretnych instytucjach
Oczywiście, czym innym są założenia a czym innym ich realizacja w praktyce. W tym przypadku należałoby jeszcze zwrócić uwagę na przyjętą przez Prawo i Sprawiedliwość metodę wdrażania zmian. Reforma wymiaru sprawiedliwości zaczęła się od zmian czysto personalnych oraz od stopniowego podporządkowywania kolejnych najważniejszych elementów polskiego sądownictwa organom pozostałych władz.
Zaczęło się w 2015 r. od sporu o to, od których sędziów Trybunału Konstytucyjnego prezydent powinien odebrać ślubowanie. Były to stanowiska kluczowe dla wyboru prezesa tej instytucji. Podobnie jak teraz istnienie nowych izb Sądu Najwyższego będzie istotne dla wyboru następcy obecnej Pierwszej Prezes.
Po drodze mieliśmy jeszcze Sąd Najwyższy z rekordową liczbą nowelizacji właściwej ustawy i Krajową Radę Sądowniczą. Mniej medialne były nominacje na prezesów poszczególnych sądów powszechnych, czy ministerialne delegacje. Elementem personalnego sporu pomiędzy stronami była także afera hejterska w ministerstwie sprawiedliwości.
Przy okazji zmian personalnych mamy również instytucjonalne. Ustawa kagańcowa wprowadza chociażby, niejako przy okazji, podporządkowanie woli prezydenta funkcjonowania ostatniego kluczowego sądu w Polsce – Naczelnego Sądu Administracyjnego.
To prezydent Andrzej Duda mógł uratować sądownictwo przed reformatorskimi zapędami swojej partii – wystarczyło poczekać kilka dni
To właśnie w 2015 r. najprawdopodobniej jedno wydarzenie otworzyło drogę do przeprowadzenia reformy wymiaru sprawiedliwości w takiej a nie innej formie. Przy okazji rozpoczęło kolejny akt dramatycznej polaryzacji polskiego społeczeństwa. Jeden człowiek mógł zmienić historię. Wystarczyło, by w kluczowym momencie powstrzymał się od działania. Mowa rzecz jasna o prezydencie Andrzeju Dudzie.
Prezydent stanął przed trudnym wyborem. Pięć stanowisk sędziów Trybunału Konstytucyjnego, dziesięć osób wybranych przez Sejm dwóch różnych kadencji. Platforma Obywatelska po przegranych wyborach parlamentarnych postanowiła nie dać następnemu Sejmowi szansy obsadzenia tak ważnych stanowisk. Problem w tym, że się pospieszyła – wybierając o dwóch nowych sędziów za dużo. W odpowiedzi nowy parlament również wybrał całą piątkę.
Obydwie strony sporu oczywiście były święcie przekonane, że to ich sędziowie zostali wybrani prawidłowo. Siłą rzeczy, szczególną presję na prezydenta wywierało jego własne środowisko – któremu zawdzięczał wygraną w niedawnych wyborach. Ostatecznie zdecydował się odebrać ślubowanie od całej piątki wskazanej przez większość w nowo wybranym Sejmie VIII kadencji. Od tego momentu nie było już odwrotu.
Miał jednak wybór. Mógł po prostu poczekać – na wyrok Trybunału Konstytucyjnego mający rozstrzygnąć którzy sędziowie zostali wybrani właściwie a którzy nie. Prezydent mógłby w tym szczególnym przypadku zignorować każdy ustawowy termin. W końcu, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji głowa państwa czuwa nad jej przestrzeganiem. Po wyroku Trybunału Andrzej Duda mógł odebrać ślubowanie od wszystkich właściwie wybranych sędziów.
Bez „swojego” prezesa Trybunału Konstytucyjnego reforma jaką znamy straciłaby sens
W ten sposób nie tylko zażegnałby poważny kryzys konstytucyjny, ale również wyświadczył – wbrew pozorom – sporą przysługę swojej partii. Prawo i Sprawiedliwość straciłoby szansę na „swojego” prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Z pewnością prezydenta czekałoby wiele nieprzyjemności ze strony rozgoryczonych wizerunkową porażką polityków partii rządzącej. Z drugiej jednak strony, PiS nie uwikłałby się w spór o praworządność. A następne ważne wybory dopiero w 2018 r.
Partia ta nie miałaby już tak naprawdę po co drastycznie manipulować ustrojem Trybunału Konstytucyjnego. Nie byłoby potrzeby ściągać do Polski po raz pierwszy Komisji Weneckiej. Liberalne elity w Brukseli wciąż nie darzyłyby Prawa i Sprawiedliwości wielką miłością. Jednak bez bezpośredniego powodu do toczenia sporu prawnego z Warszawą, komisja europejska najpewniej nigdy by się na taki krok nie zdecydowała.
Wciąż najpewniej europejscy przeciwnicy naszej partii rządzącej staraliby się doszukać w Polsce jakiegoś naruszenia unijnych standardów. Tyle tylko, że o wiele palącym problemem byłyby Węgry Viktora Orbana. To z kolei oznacza, że głos polskich władz w Brukseli nie straciłby tak dalece na znaczeniu jak w naszej rzeczywistości.
Siłą rzeczy, sens straciłyby wszystkie kolejne nowelizacje ustawy o Sądzie Najwyższym oraz liczne próby manipulowania kadencjami konstytucyjnych organów za pomocą ustaw. Trybunał Konstytucyjny z zachowaną samodzielnością z pewnością orzekłby o ich niekonstytucyjności. Zmiany w Krajowej Radzie Sądownictwa czy obecna ustawa kagańcowa również straciłyby w ten sposób rację bytu. Nie mielibyśmy wreszcie obecnego stanu praktycznej anarchii w sądownictwie.
Bez wojny o sądy większość decyzji personalnych w obozie Zjednoczonej Prawicy mogłaby spokojnie być dokładnie taka sama
Warto jednak zadać sobie pytanie, czy jeśli reforma wymiaru sprawiedliwości jaką znamy straciłaby szanse na realizację to czy Prawo i Sprawiedliwość i tak nie próbowałoby jej przeforsować? To całkiem możliwe. VIII kadencja parlamentu upłynęła w końcu pod znakiem wyjątkowo niewielkiej troski o procedurę uchwalania prawa czy jakość przepisów przechodzących drogę legislacyjną.
Można założyć, że decyzje personalne obozu rządzącego pozostałyby mniej-więcej takie same. W skład Trybunału Konstytucyjnego wchodziłyby te same osoby. W tym Julia Przyłębska, Krystyna Pawłowicz czy Stanisław Piotrowicz. Prawdopodobnie decyzje ministra Zbigniewa Ziobry w obrębie przysługujących mu uprawnień wciąż byłyby bardzo zbliżone.
Najbardziej drastyczną zmianą po stronie Zjednoczonej Prawicy byłaby najpewniej kariera obecnego ministra spraw wewnętrznych. Samodzielny Trybunał Konstytucyjny nie zdecydowałby się zapewne na zamrożenie toczącego się przed Sądem Najwyższym postępowania mającego wyjaśnić, czy decyzja prezydenta o ułaskawieniu Kamińskiego przed uprawomocnieniem się wyroku była zgodna z prawem. Fabrykowanie sporów kompetencyjnych nie byłoby już opcją.
Reforma wymiaru sprawiedliwości nic nie zmienia w kwestii realizacji przedwyborczych obietnic PiSu
Nie sposób nie zauważyć, że większość ustaw uchwalanych w trakcie rządów Zjednoczonej Prawicy wyglądałaby dokładnie tak samo. PiS zrealizowałby swoje obietnice wyborcze. 500 Plus stałoby się faktem. Podobnie jak trzynasta emerytura i inne świadczenia „zupełnym przypadkiem” wypłacane doraźnie tuż przed kolejnymi wyborami.
Prawdopodobnie także zakaz handlu w niedzielę nie napotkałby na większe problemy w Trybunale Konstytucyjnym. Konstytucja w końcu pozwala na ograniczanie swobody działalności gospodarczej w drodze ustawy. Wystarczy znaleźć ważny interes społeczny za tym przemawiający.
Pewne problemy mogłaby napotkać reforma edukacji – jednak głównie ze względu na błyskawiczne tempo jej wdrożenia a nie same poszczególne założenia ustawy. Podobna sytuacja teoretycznie mogłaby zajść w przypadku obecnej reformy emerytalnej. Z drugiej jednak strony, Prawo i Sprawiedliwość tutaj jedynie dokończyło to, co rząd PO-PSL zaczął – a podkopanie OFE Trybunał Konstytucyjny wówczas usankcjonował swoim wyrokiem.
Warto w tym momencie wspomnieć o nowelizacji kodeksu karnego stworzonej przez ministerstwo sprawiedliwości. Dzisiaj czeka na rozpatrzenie przez Trybunał. Nie należy się spodziewać, że w naszej alternatywnej rzeczywistości ta drakońska ustawa miała więcej szczęścia. Być może zresztą ministerstwo sprawiedliwości przygotowałoby bardziej stonowaną jej wersję?
Co do zasady jednak: jeśli ktoś myśli, że niezależne sądownictwo blokowałoby reformy prawa i Sprawiedliwości, to powinien zadać sobie jedno pytanie. Na jakiej właściwie podstawie w każdej konkretnej sprawie miałyby to zrobić? Zwłaszcza Trybunał Konstytucyjny. Oczywiście, jeśli odpowiedź przyjdzie do głowy natychmiast, to warto by się było nad nią mocno zastanowić.
Być może gdyby rządzący skupili się nie na stołkach a na funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, to faktycznie by go naprawili
Reforma wymiaru sprawiedliwości bez możliwości dokonywania głębszych zmian personalnych oraz podporządkowania rządzącym poszczególnych elementów władzy sądowniczej musiałaby przybrać inną formę. Ale przecież brak zaufania obywateli do sądów wcale by nie zniknął. To wciąż znakomite źródło politycznego kapitału. Równocześnie rządzący nie odczuwaliby już presji do parcia naprzód. W każdej chwili mogliby się potencjalnie zatrzymać, przegrupować – a nawet cofnąć. Stawka o którą toczyłaby się walka byłaby zupełnie inna.
Prawo i Sprawiedliwość cały czas mogłoby dokonywać za pomocą ustaw dość istotnych zmian. Oczywiście, kierunek zmian byłby taki sam – drastyczne zaostrzenie samych kar, zwiększanie uprawnień ministra sprawiedliwości gdzie się da, być może nawet rozszerzenie możliwości wzruszania prawomocnych wyroków sądu. Podobnie jak w przypadku pozostałych ustaw, także reforma wymiaru sprawiedliwości pozostawia rządzącym całkiem spore pole do działania.
Skoro rządzący nie mieliby możliwości uzyskać tego, co pierwotnie chcieli, to zdobywanie poklasku musieliby uzyskać za pomocą innych posunięć. I właśnie tu tkwi nadzieja, że zamiast skupiać się na konkretnych stołkach do obsadzenia, potencjalnie mogliby wprowadzić faktycznie rozsądne rozwiązania. Zmierzające chociażby do odbiurokratyzowania sądów, przyspieszenia orzekania.
Tak naprawdę reforma wymiaru sprawiedliwości zadziwiająco niewiele zmieniła w funkcjonowaniu naszego kraju
Naiwnością byłoby sądzić, że gdyby nie pisowska reforma wymiaru sprawiedliwości, to w Polsce zapanowałaby powszechna zgoda narodowa a temperatura politycznego sporu byłaby znacząco niższa. Politycy obydwu stron barykady znaleźliby sobie nowe powody do nakręcania wojny polsko-polskiej. Zresztą, prawdopodobnie te same: spór o aborcję, LGBT, niepełnosprawnych, nauczycieli, media publiczne.
Z pewnością rządzący nie mieliby też większych skrupułów przed zwalczaniem środowiska sędziowskiego za pomocą chociażby właśnie usłużnych mediów. Być może nawet bez ciągłego sporu o konkretne instytucje władzy sądowniczej, mogliby uzyskać w ten sposób nawet większy poklask.
Rządzący musieliby się mierzyć z tymi samymi kryzysami wizerunkowymi – takimi jak loty marszałka Kuchcińskiego, sprawa spółki Srebrna i wieżowców w Warszawie. Tak samo wybuchłaby afera KNF, tak samo pojawiłyby się zarzuty odnośnie prezesa NIK. Nie ma powodów by sądzić, że bez obciążenia w postaci wojny o sądy PiS poradziłby sobie z nimi gorzej.
Jeśli zmiany w sądownictwie nie dają PiS wymiernych korzyści, to na co im one w ogóle były?
Paradoksalnie reforma wymiaru sprawiedliwości przeprowadzona z umiarem, bardziej doraźnie i bez grzechu pierworodnego w postaci sporu o Trybunał Konstytucyjny prawdopodobnie nie zmieniłaby tak wiele. Z pewnością Prawo i Sprawiedliwość byłoby dzisiaj silniejsze, niż jest.
Można przypuszczać, że wyniki wyborcze tej partii w ciągu ostatnich czterech lat byłyby po prostu lepsze. Rządzący mają tendencję do przeceniania wpływu swojego najtwardszego elektoratu. Zresztą, ten z pewnością byliby w stanie zająć czymś innym. Beneficjenci programów socjalnych „Dobrej Zmiany” mieliby te same powody by głosować na PiS. Umiarkowani, konserwatywni wyborcy mieliby dużo mniej by tego nie robić.
Andrzej Duda przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi byłby w jeszcze lepszej pozycji, niż teraz. Mówiąc swojemu politycznemu zapleczu we właściwym momencie „nie” zrobiłby to, co do tej pory udało się Aleksandrowi Kwaśniewskiemu – sprawiałby wrażenie polityka w pełni samodzielnego. I gotowego przedłożyć interes państwa ponad interes partyjny. Partia rządząca przez cztery lata prezydentowi by taką „niesubordynację” wybaczyła. Albo musiała pogodzić się z brakiem alternatywy.
Wiele wskazuje na to, że reforma wymiaru sprawiedliwości jaką znamy jest dla rządzących tak naprawdę gromadzonym przez lata balastem. Z pewnością jest nim dla naszego państwa. Bez niej rządzący byliby w stanie nie tylko realizować swój program, ale także wygrywać kolejne wybory tak samo – a nawet i może lepiej – jak z nią. W takim razie na co było to wszystko?