To się nie skończy dobrze. Wyrok Trybunału Sprawiedliwości wprawdzie rozwiewa kolejne wątpliwości odnośnie statusu prawnego linkowania, ale może być z niego więcej szkody, niż pożytku.
Wyrok w sprawie Svensson, który znalazł potwierdzenie w kilku pomniejszych wyrokach TSUE (np. BestWater) wprowadzał pewnego rodzaju zgniły kompromis jeśli chodzi o linkowanie, generalnie bardzo, bardzo poważnie ograniczając odpowiedzialność linkujących. Dla niewtajemniczonych linkowaniem nazywamy coś takiego, czyli podawanie adresu innej strony internetowej (i nie tylko) w taki sposób, by możliwe było bezpośrednie jego kliknięcie.
Dzisiejsze orzeczenie w sprawie C-160/15 – GS Media/Sanoma Media Netherlands BV, Playboy Enterprises International Inc., Britt Geertruida Dekker może sprawić, że każdy serwis internetowy kilka razy zastanowi się, zanim opublikuje w treści swojego na przykład artykułu link do innej witryny. Trybunał rozszerzył bowiem dotychczasową opinię na temat pojęcia publicznego udostępniania utworów w drodze linkowania i tym samym czasem, linkując, możemy stać się piratami, a czasem nie.
Artykuł 3 ust. 1 dyrektywy 2001/29/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 22 maja 2001 r. w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym należy interpretować w ten sposób, że aby ustalić, czy fakt umieszczenia w witrynie internetowej hiperłączy odsyłających do utworów chronionych – swobodnie dostępnych w innej witrynie internetowej bez zezwolenia podmiotu praw autorskich – stanowi „publiczne udostępnianie” w rozumieniu tego przepisu, należy określić, czy te hiperłącza zostały udostępnione bez celu zarobkowego przez osobę, która nie wiedziała lub nie mogła racjonalnie wiedzieć o bezprawnym charakterze publikacji tych utworów w tej innej witrynie internetowej, czy też przeciwnie, wspomniane hiperłącza zostały udostępnione w celu zarobkowym, w której to sytuacji należy domniemywać istnienie tej wiedzy.
Jeżeli zatem linkujemy do pirackich treści (sprawa akurat dotyczyła zdjęć, ale na przykład do pirackiej piosenki wgranej na YouTube) to generalnie nasza odpowiedzialność będzie zależeć od tego czy zdawaliśmy sobie sprawę z ich nielegalnego charakteru, czy też nie. Przy czym w bardzo dużej mierze zależy to od tego, czy do udostępnienia doszło w związku z wykonywaną przez nas działalnością zarobkową. Orzeczenie wprowadza bowiem domniemanie, że jeżeli linkowania dokonuje profesjonalny podmiot, to powinien się on domyślać takich rzeczy i zdawać sobie sprawę z tego, kiedy adresatem linku są pirackie treści. W rezultacie jest on odpowiedzialny za naruszenie praw autorskich.
To oczywiście w pewnym sensie dobry wyrok. Jest swego rodzaju świśnięciem topora w sprawie stron takich jak Kinomaniak, iitv.info, scs.pl (które, jak się domyślacie, i tak są od dłuższego czasu z powodzeniem zamykane) żyjących z tego, że niby nieświadomie linkowały (w sposób osadzający) do filmów, które ktoś wgrał na zewnętrzne playery. Takich przykładów można podać dużo więcej.
Z drugiej strony nie zdziwi mnie, jeśli profesjonaliści, a więc wydawcy mediów, w kontekście takiego orzeczenia, kilkunastokrotnie zastanowią się czy mają ochotę linkować, np. do źródła swojej informacji. Wszak nie są w stanie ocenić, a takie ryzyko istnieje, że źródło korzysta na przykład z nielicencjonowanych zdjęć. Już oczyma wyobraźni widzę jak wezwaniami do zapłaty zasypuje nas jakiś Lex Superior, bo przykładowo osiem miesięcy temu linkowaliśmy do artykułu, w którym nie został prawidłowo podpisany autor obrazka.
Oczywiście jest to skrajnie defetystyczna wersja rozwoju wypadków, ponieważ takie domniemanie (iż mogliśmy się z łatwością dowiedzieć o bezprawnym charakterze linkowanych treści) zapewne uda się naszym prawnikom obalić. Ale wiecie jak jest – czas to pieniądz, a szewc bez butów chodzi.
Po dzisiejszym orzeczeniu istnieje coraz mniej wątpliwości co do prawnego statusu linkowania, ale też wątpliwości te były… pożądane. TSUE mógł dziś wyrządzić więcej szkody, niż pożytku.