Koronawirus (SARS-CoV-2) na Litwie oczywiście istnieje – jak niemalże w każdym zaludnionym i skomunikowanym miejscu na Ziemi. Weekend w Wilnie pokazał mi jednak, że koronasceptyzm nie jest tak silny, jak podaje się w dużych, międzynarodowych mediach. Bynajmniej nie u naszego północno-wschodniego sąsiada.
Koronawirus na Litwie
Miałem właśnie pisać, że można już jechać m.in. na Litwę. Niedawno, bo 16 września, ogłoszono, że zniesiona zostanie kwarantanna dla Polaków. Znaleźliśmy się w gronie państw „niedotkniętych COVID-19”, bowiem relacja chorych do ludności nie przekroczyła pewnej granicznej wartości. Należało tylko wypełnić specjalny formularz.
Upewniając się, że nic się nie zmieniło, muszę ze smutkiem stwierdzić, że powyższe jest jednak nieaktualne. Od 28 września Polaków przyjeżdżających na Litwę znowu obowiązuje obowiązkowa, 14-dniowa kwarantanna. MSZ podaje – abstrahując od szczególnych przypadków stanowiących wyłączenia – że:
We wszystkich […] przypadkach ob. RP przybywający na Litwę jako do kraju docelowego podlegają 14 dniowej kwarantannie, dodatkowo mogą wjechać na Litwę wyłącznie posiadając negatywny wynik testu na COVID-19, który był wykonany najpóźniej 72 godz. przed przekroczeniem granic Litwy.
Poszczęściło mi się, bo weekendowy wyjazd – storpedowany kilka tygodni temu przez podobne restrykcje – mógł się odbyć. Niejako w luce między jednymi a drugimi obostrzeniami.
Litewski koronasceptyzm
Byłem pierwszy raz w życiu na Litwie, a wyjazd był tak typowy, jak się tylko da – po drodze Kowno, dwa dni w Wilnie, a na „deser” Troki. Fajny kraj – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Żaden ze mnie bloger-podróżnik, więc nie będę nawet próbował zdawać relacji, tym bardziej, że coś innego chciałem podkreślić.
Litwa – z czego zdaje sobie sprawę zapewne każdy, kto porusza się tam samochodem – „słynie” z dosyć dotkliwych kar za wykroczenia drogowe. Dotyczy to również restrykcji związanych z epidemią. Tak też oprócz zadbania o to, by jechać w stu procentach zgodnie z przepisami – a policji na drogach widziałem nadzwyczajnie dużo – przed wyjazdem dokształciłem się z przepisów, które obowiązują tam podczas epidemii.
Maseczki należy nosić zatem w miejscach zamkniętych. Na zewnątrz nie trzeba, chyba że podczas eventu. W miejscu zamkniętym można ją zdjąć tylko, gdy wykonanie usługi jest w przeciwnym wypadku niemożliwe. Na przykład w restauracji bądź gdy chodzi o uprawianie sportu. Należy również się dezynfekować, czasami trzymać dystans.
Powyższe jest oczywiste i przedstawione na rządowych stronach internetowych w sposób jasny i klarowny.
Wysokość kary czy jej nieuchronność?
Za łamanie nakazu noszenia maseczek – za pierwszym razem – otrzymać można karę od 500 EUR (ok. 2300 zł) do 1500 EUR (ok. 7000 zł). Jeżeli restrykcjom nie podda się przedsiębiorca, to kara zaczyna się od 1500 EUR, a kończy nawet na 6000 EUR (prawie 30000 zł). Czy litewskie przepisy generalnie są nadto uciążliwe?
Oczywiście, że nie. Wprawdzie nie śledziłem regulacji, które pojawiały się w okresie globalnego lockdownu, ale dzisiaj nie ma tam nic nad wyraz uciążliwego. „Noś maskę” – i tyle.
Nie wiedzieć czemu (choć mam pewne podejrzenia), w kilku większych sklepach i centrach handlowych nie zauważyłem nikogo, kto chodziłby bez maski. Co więcej, nie wiem, czy widziałem kogokolwiek, kto miał ją założoną niepoprawnie. Najbardziej zdziwiło mnie to, że nawet po ulicach chodziły osoby z zakrytym nosem i ustami – i to nie tylko starsze, bo również te młodsze.
Przedstawiciele służb mundurowych również cały czas maseczki mieli.
Dla kontrastu – pamiętam, jak kilka miesięcy temu mandaty w Polsce proponowali funkcjonariusze bez zakrytych ust i nosa. Tłumaczyli wówczas, że „wykonują czynności służbowe, więc nie muszą nosić maseczek”. Litewski casus pokazuje, że jeśli faktycznie wszyscy stosują się do restrykcji, to nabierają one sensu.
To chyba oczywiste, ale nie do końca dla naszych, rodzimych władz.
Najważniejsza kwestia
Litewskie władze w obliczu koronawirusa procedują zgodnie z obowiązującym prawem, a przynajmniej nie mogę znaleźć żadnej choćby opinii, która wskazywałaby inaczej. Kary są zatem legalne, organy państwa mają odpowiednie umocowanie, a wysokie kary (i tak niższe niż rodzime, kary administracyjne od sanepidu) mogą być egzekwowane.
Z tego, co udało mi się sprawdzić – na szczęście nie na sobie – upoważnione do karania organy działają bezwzględnie. Dodając do tego fakt, że do restrykcji stosują się wszyscy, a także to, że same kary są legalne, można w zasadzie uznać, że koronasceptyzm tam nie istnieje. A przynajmniej nie może wyrażać się w ostentacyjnym olewaniu regulacji mających zapewnić bezpieczeństwo zdrowotne.
Tak też wchodząc do sklepu i zapominając o maseczce poczułem się autentycznie głupio. Nie dlatego, że łamię państwowy zakaz. Nie dlatego, że mógłbym być biedniejszy o ponad dwa tysiące złotych. Głupio dlatego, że wszyscy – faktycznie wszyscy – starają się, by skutki pandemii minimalizować.