Ministerstwo Klimatu i Środowiska przewiduje, że na ulicach będzie coraz więcej elektryków. Żeby tak było mieszkańcy bloków muszą mieć gdzie swoje auta ładować. Stąd nowe przepisy i protest deweloperów. Okaże się kto ma większą moc.
Kto ma większą moc?
Ministerstwo Klimatu i Środowiska zmieniło moc przyłączeniową dla wewnętrznych i zewnętrznych stanowisk postojowych. W rozporządzeniu określono minimalną moc przyłączeniową dla budynków wielorodzinnych. To iloczyn 50 proc. planowanej liczby miejsc postojowych i wartości mocy równej 3,7 kW. Gdyby te przepisy obowiązywały w zeszłym roku, to 140 tys. oddanych do użytkowania mieszkań spowodowałoby wzrost zapotrzebowania na energię o 388,5 MW co roku. To wyliczenia Polskiego Związku Firm Deweloperskich. Zdaniem PZFD ministerstwo przeszacowało te potrzeby. Deweloperzy grożą, że zastosowanie się do nowych przepisów oznacza dla nich dodatkowe koszty, którymi obciążą klientów.
„Jeden z naszych klientów w związku z koniecznością zapewnienia odpowiedniej mocy dla stacji ładowania samochodów elektrycznych musiał wybudować nową stację transformatorową. Inwestycja miała kameralny charakter. Ponad 50 lokali. A i tak wzrost ceny w przeliczeniu na jeden lokal oszacowano na 4,5 tys. zł” mówi Konrad Płochocki, dyrektor generalny PZFD.
PZFD widzi jeszcze jeden problem. W tej chwili koszt utrzymania kablowego przyłącza energii jako składnika stałego kosztów energii elektrycznej to 11,30 zł. To cena za kW na miesiąc dla grupy B21 (taryfa dla stacji ładowania). W przypadku stacji ładowania w budynkach mieszkalnych przewidziano grupę taryfową taką, jak dla gospodarstw domowych. PZFD ostrzega. Jeśli dojdzie do uwolnienia cen energii, to koszty utrzymania takich miejsc ładowania drastycznie wzrosną.
Może wystarczy oświadczenie
Deweloperzy proponują ministerstwu, by zmieniło dopiero co wprowadzone przepisy i zadowoliło się oświadczeniem operatora energii elektrycznej o możliwości zapewnienia odpowiedniej mocy przyłączeniowej. Proponują też ustalenie minimalnej mocy przyłączeniowej adekwatnej ich zdaniem do obecnego i planowanego stanu elektromobilności.
Dziś po polskich drogach jeździ 25 tys. samochodów z napędem elektrycznym. Działa 1,5 tys. publicznych stacji ładowania. Ambitnych planów rządu sprzed kilku lat, by do 2025 roku liczba aut wzrosła do miliona nie da się zrealizować. Główne bariery w przesiadaniu się Polaków na elektryki pozostają niezmienione. To ich stosunkowo niewielki zasięg oraz wysoka cena.
Co musi być pierwsze: auto czy ładowarka?
„Z danych Instytutu Transportu Samochodowego wynika, że przeciętny samochód w Polsce przejeżdża 8500 km rocznie, co daje 23 km dziennie. Do płynnej eksploatacji pojazdu elektrycznego wystarczyłoby więc doładowanie w warunkach domowych raz na kilka dni. Brak możliwości doładowania awaryjnego jest jednak istotną barierą rozwoju rynku. Plan proponuje działania, które rozwiną infrastrukturę ładowania do poziomu, który da konsumentom pewność, że pojazd elektryczny jest tak samo funkcjonalny jak pojazd spalinowy” czytamy w rządowym planie rozwoju elektromobilności, który w swoim zakresie stara się wykonywać Ministerstwo Klimatu.
Jeśli przystanie na propozycje PZFD i zadowoli się oświadczeniem, że jak będzie trzeba to operator zaspokoi zapotrzebowanie na energię, to dziś deweloperom będzie prościej, a ich klienci nie poniosą dodatkowych kosztów. Problem jest chyba jednak w tym, że ludzie kupią elektryka, jeśli będą mieli go gdzie naładować. Więc najpierw musi być stacja, a potem może będzie samochód. Z takiego chyba założenia wyszło Ministerstwo Klimatu. Zobaczymy kto ma większą moc. Minister Klimatu czy deweloperzy.