Ustami rzecznika Kremla Dmitrija Pieskowa Rosja przedstawia warunki zakończenia inwazji na Ukrainę. Zaskoczenia nie ma: chce Krymu i uznania niepodległości donbaskich pseudorepublik, w ich „konstytucyjnych granicach”. Najwyraźniej zaczynają się próby wyjścia z twarzą z kosztownej i nieudanej wojny.
Teraz Kreml chce od Ukrainy już tylko Krymu, oraz całych obwodów Donieckiego i Ługańskiego
Rzecznik Kremla Dimitrij Pieskow przekazał agencji Reutera, że Rosja jest gotowa w każdej chwili wstrzymać „operację specjalną”, jeśli Ukraina spełni jej żądania. Tym razem Rosja przedstawia warunki, które przynajmniej sprawiają wrażenie mających jakiś tam kontakt z rzeczywistością.
Powinni wprowadzić poprawki do konstytucji, zgodnie z którymi Ukraina odrzuci wszelkie dążenia do wejścia do jakiegokolwiek bloku. Mówiliśmy też o tym, że powinni uznać, że Krym jest terytorium rosyjskim i że muszą uznać, że Donieck i Ługańsk są niezależnymi państwami. I na tym koniec. Za chwilę to się skończy.
Tym samym Kreml domaga się uznania przez Kijów swoich zdobyczy terytorialnych uzyskanych od 2014 r.,oraz zapewnienia, że Ukraina nigdy nie przystąpi do NATO. Jest przy tym jeden istotny haczyk. Pieskow mówiąc o separatystycznych pseudorepublikach z Doniecka i Ługańska ma na myśli ich „konstytucyjne granice”.
Oznaczałoby to aneksję całych dwóch ukraińskich obwodów: Ługańskiego i Donieckiego, wraz z Mariupolem. Co ciekawe, na rosyjskiej liście życzeń nie ma ani Charkowa, ani lądowego połączenia Donbasu z Krymem. Pieskow zaznacza także, że Rosja nie dąży do wysuwania dalszych roszczeń terytorialnych wobec Ukrainy.
Czy Ukraina będzie gotowa przyjąć takie żądania? Najprawdopodobniej nie. Kijów od początku zapowiadał, że nie odda Rosji nawet kawałka ukraińskiego terytorium. Nie zamierza też zrzec się Krymu, zajętego przez Moskwę w 2014 r. To oznacza, że wojna będzie trwała nadal. Pytanie jednak, jak długo Rosja jest w stanie ją ciągnąć?
Rosja przedstawia warunki, które znacząco odbiegają od buńczucznych zapowiedzi zajęcia całej Ukrainy i obalenia tamtejszego rządu
Bardzo interesujące jest to, że Rosja przedstawia warunki zupełnie inne niż te, które formułowała jeszcze parę dni temu. Przypomnijmy: Kreml uzależniał nawet zawieszenie broni od złożenia broni przez ukraińską armię. W praktyce domagał się tym samym bezwarunkowej kapitulacji Ukrainy. Nawet prezydent Francji Emmanuel Macron po jednej z rozmów z Władimirem Putinem przyznał, że Rosjanie chcą zająć całą Ukrainę.
Czyżby to nagłe złagodzenie moskiewskich żądań oznaczało, że Kreml odpuścił sobie – przynajmniej na razie – projekty „Noworosji” i „Małorosji”? Przypomnijmy: „Noworosja” była projektem realizowanym w 2014 r., którego celem było zajęcie praktycznie całego ukraińskiego wybrzeża Morza Czarnego. Aż po granice z Rumunią i Mołdawią. Jej zalążkiem są właśnie dwie separatystyczne pseudorepubliki. Planu zrealizować się nie udało, bo Ukraińcy zaczęli stawiać wówczas zażarty opór.
„Małorosja” to z kolei termin kluczowy dla tej konkretnej inwazji. Chodzi po prostu o resztę Ukrainy, niekiedy bez jej położonej najbardziej na zachód części. Dla Putina to po prostu część Rosji, którą bardzo chciał „odzyskać”. Stąd inwazja na pełną skalę, także z kierunku Białorusi prosto na Kijów. Rosjanie najwyraźniej naprawdę myśleli, że ich wojska nie spotkają się z realnym oporem. Niedawno opublikowana rzekoma notatka FSB na temat Ukrainy pokazuje jednak, jak bardzo Kreml się przeliczył.
Według danych podawanych przez stronę ukraińską, Rosjanie stracili już ponad 11 tysięcy żołnierzy. Do tego dochodzą setki czołgów i transporterów opancerzonych oraz dziesiątki śmigłowców i samolotów. Ukraińcy przejmują też ogromne ilości rosyjskiego uzbrojenia. Można oczywiście powątpiewać w informacje płynące z Kijowa, jednak sama Moskwa zdążyła się już przyznać do 2 tysięcy poległych w ramach „operacji specjalnej”. Wydaje się więc, że rosyjskie straty na Ukrainie rzeczywiście są potworne.
Jeszcze kilka dni ciężkich strat i Moskwa zmięknie jeszcze bardziej i może wreszcie zabierze swoje wojska w zamian za symboliczne ustępstwa
Zachodnie sankcje Rosja może przetrzymać, kosztem własnego społeczeństwa. Rząd się wyżywi, kremlowscy dygnitarze i rosyjscy oligarchowie wciąż będą opływać w luksusy. Biedne i odcięte społeczeństwo nawet łatwiej kontrolować. Czego Rosja jednak nie może, to uzupełniać straty w nieskończoność. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało: rosyjscy żołnierze na tej wojnie są akurat dla własnych przywódców najtańsi i najłatwiejsi do zastąpienia następnymi.
Moskwa nie jest też w stanie utrzymać okupowanej Ukrainy, w której najeźdźcy są znienawidzeni. Rosyjskie zbrodnie wojenne nie były w stanie złamać woli walki narodu ukraińskiego. Uwikłanie się w wojnę partyzancką na lata byłoby dla Kremla nawet nie tyle kolejną Czeczenią, co kolejnym Afganistanem. Strategicznie rzecz ujmując, Rosja nie jest w stanie wygrać tej wojny. Nawet jeśli jej żołnierze jednak wkroczyliby do Kijowa.
Cóż w takiej sytuacji Putinowi zostaje, jeśli nie próbować wyjść z konfliktu z twarzą? Uzyskanie jakiegoś symbolicznego sukcesu pozwoliłoby mu podtrzymać mit „potężnej, imperialnej Rosji” i – co ważniejsze – własny mit skutecznego przywódcy. Wyjście z Ukrainy z niczym to klęska, której rosyjska propaganda nie będzie w stanie wcisnąć nawet własnemu społeczeństwu, karmionemu od lat mocarstwową narracją. To z kolei może rzeczywiście oznaczać już jakieś realne zagrożenie dla władzy samego Putina.
Wygląda więc na to, że Rosja będzie dalej mordować ukraińskie kobiety i dzieci – po to, by wymusić na Kijowie jakieś ustępstwa. Wtedy rzeczywiście litery Z i V znikną z ukraińskiego terytorium. Jeżeli jednak rosyjskie wojska dalej będą tracić setki żołnierzy i dziesiątki pojazdów dziennie, to najprawdopodobniej Moskwa zmięknie jeszcze bardziej. Wówczas zażąda raptem symbolicznych ustępstw za pokój.