Miałem ostatnio taką wymianę zdań z jednym ze stałych czytelników w komentarzach na siostrzanym Spider’s Web – w kontekście Twittera twierdził, że nie o zarabianie w startupach chodzi. Otóż wyjaśniłem mu, że w każdym biznesie chodzi o zarabianie i w końcu ktoś będzie musiał za niego zapłacić. Tak jak ktoś musiał w końcu zapłacić za Lehman Brothers.
Powiem wam szczerze, że jako pasjonat technologii może jeszcze bym się łapał na niektóre historie opisywane na TechCrunchu, ale jako prawnik widziałem już nieco nocnego życia i złych stron polskiego startupu, jak kompletnie inne rzeczywistości kreowały „księgi”, a inne posty ojców-założycieli na Facebooku. Delikatnie zasugeruję, że nie jestem największym fanem idei startupów, ale to już temat na osobną, bardzo poważną rozmowę.
Taki na przykład Snapchat. To porządnie rąbnie o ziemię. I to z wielu powodów, nie tylko dlatego, że Mark Zuckerberg sprytnie wykończył ich Instagramem (choć na początku rzucał koło ratunkowe). Ale biznesem, który budzi o wiele większe wątpliwości z mojej strony jest Uber. Którego z jednej strony jestem fanem za pozytywną rewolucję na rynku przewozu osób zaserwowaną nam na masową skalę, a z drugiej strony jestem wielkim sceptykiem, gdy przeglądam jego aspekty… nazwijmy je „biznesowe”.
Uber traci 800 milionów złotych miesięcznie
Ja rozumiem, że na rynku leży bardzo dużo pieniędzy i zamożni ludzie nie wiedzą już na co je wydawać. Ja rozumiem, że jest potrzeba i chęć inwestowania w technologiczne innowacje w nadziei na nowego Facebooka, Google lub na po prostu „nowe, lepsze jutro”. I rozumiem też, że Uber dokładnie taką spółką jest. Ale lata mijają, a on dalej nie tyle nie zarabia, co przynosi gigantyczne straty. 645 milionów dolarów na kwartał, czyli jakieś 800 milionów złotych miesięcznie.
Wielkie projekty wymagają wielkich inwestycji. Ale Ubera zna już nawet moja babcia i na miejscu inwestorów zacząłbym się zastanawiać – kiedy firma, do diaska, wreszcie zacznie się dodawać? I czy w ogóle ma taki potencjał? Jak dramatyczne decyzje będzie musiała podjąć, żeby te -800 milionów złotych zamienić w chociaż +100 milionów złotych (waciki…) miesięcznie?
Z jednej strony mamy fantastyczne kampanie reklamowe, gdzie po niebie latają nawet helikoptery, rozdawanie kuponów, rozwój UberEats, ale na drugim biegunie widzimy wyłącznie gigantyczne straty. I teraz tak… Gdybym zobaczył na czele Ubera na przykład Billa Gatesa, który mówi „This is fine”, może bym się trochę uspokoił. Ale bardziej do tego wszystkiego pasuje mi cytat Donalda Trumpa „Sounds good, doesn’t work”, bo wraz z wynikami finansowymi przewoźnika, czytamy o notorycznych problemach z zarządem startupu, konfliktach w organizacji czy – wreszcie – problemach prawnych o wiele poważniejszych, niż zastane prawo wymagające licencjonowania rynku przewozu osób, takich jak choćby śledzenie użytkowników.
Uber dumping?
Ja mam bardzo poważne wątpliwości czy oni są w stanie zarabiać na tym Uberze, bo przecież gdzieś nagle będą musieli znaleźć prawie miliard złotych miesięcznie. Gdzieś, czyli u nas. I teraz mam wrażenie, że z jednej strony jakość usług od kilku lat nieustannie się kurczy, a chyba powolutku będzie musiała zacząć rosnąć ich cena.
Jest jeszcze jedna rzecz, która niestety nie daje mi spokoju. Żyjemy w czasach bezrefleksyjnego kultu startupu, który w normalnych okolicznościach rynkowych już dawno mógłby zostać określony jako próba dumpingu. 800 milionów złotych straty miesięcznie. Niebywałe.