Przez lata motywem przewodnim technologicznego giganta – Apple – było hasło Think Different. Unia Europejska myślenia samodzielnego jednak nie lubi.
Już niebawem sporo się zmieni w ekosystemie Apple, właśnie na skutek narzucanych przez Brukselę standardów. Spodziewamy się, że do iPhone’ów trafią porty USB-C, co może oznaczać, że niebawem już naprawdę naładujemy wszystkie nasze sprzęty jednym kablem (choć i tu pojawiają się wątpliwości czy Apple nie skorzysta z jakiegoś swojego standardu USB-C, obchodząc przy tym regulacje). Ale Unia wtrąca się też Apple w oprogramowanie. Na iPhone’ach i iPadach aplikacje co do zasady można instalować tylko z kontrolowanego przez Apple AppStore’a.
To rozwiązanie ma swoje wady, bo wpływa na wysokość cen aplikacji czy abonamentów (Apple narzuca swoją sporą prowizję), a do tego nadzór monopolisty w pewnym sensie ogranicza katalog programów, które do AppStore trafiają. Choć akurat ta ostatnia kwestia przez wielu poczytywana była zarazem jako największa zaleta ekosystemu Apple’a, tak bardzo różniącego się od zaśmieconego „czym popadnie” Androida. Wiele wskazuje na to, że to się jednak niebawem zmieni. A przynajmniej o taką zmianę będzie łatwiej.
Digital Markets Act, czyli Unia znowu działa
DMA – Digital Markets Act de facto narzucił na Apple obowiązek otwarcia swojego ekosystemu dla innych handlarzy. Mark Gurman z Bloomberga zapowiada, że prawdopodobnie już na początku 2024 roku w iOS 17 zobaczymy Google Play, a także markety innych dużych marek trudniących się sprzedażą aplikacji. Zapytałem o opinię mojego kolegę, Piotra Grabca z serwisu Spider’s Web, który jest takim moim polskim Markiem Gurmanem i prywatną skarbnicą wiedzy na temat Apple:
Instalowanie aplikacji spoza sklepu w iPhone’ach ucieszy wiele osób – sam chętnie pograłbym w gry z xClouda poprzez natywną apkę, a nie jak do tej pory przez Safari albo wgrał nową wersję Fortnite’a. Widzę jednak trzy potencjalne problemy związane z tym pomysłem.
Po pierwsze: deweloperzy mogą jeszcze zatęsknić za 30-procentową prowizją, jeśli się okaże, że tzw. sideloading otworzy bramę do piractwa; lepiej mieć 70% ze sprzedaży apki niż 100% z zera, czyli z aplikacji spiraconej.
Po drugie: otwiera to furtki do ręcznej instalacji malware przez osoby mniej zaznajomione z nowymi technologiami, bo skusi je np. oferta zainstalowania za darmo płatnej gry albo phishingowy SMS.
Po trzecie: nie zdziwię się, jeśli Facebooki i TikToki opuszczą App Store całkowicie i będzie można pobierać aplikacje do obsługi tego typu mediów społecznościowych wyłącznie spoza oficjalnego repozytorium oprogramowania. Pozwoliłoby to firmom takim jak Meta i ByteDance dodać do tych apek tonę skryptów śledzących, na które Apple się nie godzi.
Sideloading aplikacji w iOS 17
Większy wybór i konkurencja są co do zasady pozytywnymi zjawiskami, choć cały czas nie mogę oprzeć się wrażeniu, że siłą Apple i jednym z argumentów przemawiających za jego wyborem jest właśnie zamkniętość, czasem nawet kosztem ograniczeń. To taki trochę elektroniczny klub o niekiedy dziwnych warunkach, do którego można się dostać tylko z kartą członka, ale mimo wszystko – warto. Pozostaje mieć więc nadzieję, że wymuszane przez europejskie struktury otwarcie nie zaszkodzi jego dotychczasowym atutom.
Sam jestem zresztą uprzejmie zaintrygowany jak będzie to wyglądało w praktyce. Czy na przykład sprzedawcy aplikacji w Google Play będą honorowali dokonane kilka lat temu na Androidzie zakupy w ramach iPhone’a, czy też nie będą chcieli rozszerzyć licencji na zupełnie nowe urządzenie i przede wszystkim system operacyjny. Wydaje mi się jednak, że zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest jednak to pierwsze rozwiązanie.