„Wegańskie kiełbaski” i „roślinne wędliny” od dawna kuły w oczy branżę mięsną. Teraz na pomoc przychodzi jej minister rolnictwa Anna Gembicka. Najwyraźniej zamierza ona wydać w ekspresowym tempie rozporządzenie, które sprawi, że mięsne nazwy roślinnych produktów obejmie zakaz. Pośpiech oznacza, że na konsultacje społeczne nie ma nawet 24 godzin. W końcu Gembicka zaraz przestanie być ministrem.
Czy oni naprawdę uważają, że polskiego konsumenta są w stanie zmylić mięsne nazwy wegańskich zamienników?
Spór o mięsne nazwy bezmięsnych produktów ciągnie się od lat. Branży mięsnej z jakichś powodów bardzo się nie podoba, że producenci roślinnych zamienników powszechnie stosują eufemizmy w rodzaju „wegańskich kiełbasek”, „roślinnych wędlin” czy „wegetariańskich burgerów„.
Moje zdziwienie dla tego oporu godnego lepszej sprawy bierze się stąd, że tak naprawdę nikt nie próbuje oszukiwać konsumentów. Jest wręcz przeciwnie: producenci bardzo ochoczo chwalą się roślinnym charakterem swojego towaru. Równocześnie weganie, wegetarianie i osoby chcące zmniejszyć konsumpcję mięsa raczej nie są zbyt zainteresowani tradycyjnymi wędlinami. Trudno byłoby też insynuować, że polscy konsumenci na tyle słabo czytają ze zrozumieniem, że mięsne nazwy wprowadzają ich w błąd. Jeśli nawet: zapewne nikt rozsądny nie popełniłby go dwa razy.
Wspominam o tym dlatego, że branża mięsna doczekała się interwencji. Minister rolnictwa i rozwoju wsi postanowiła wydać rozporządzenie, które zakazuje stosowanie takiego nazewnictwa. Założenie przygotowanego aktu prawnego jest bardzo proste. Produkty bezmięsne nie będą mogły używać określeń „szynka”, „wędlina”, „kiełbasa” oraz „wędzonka”. Ściślej mówiąc: żeby móc korzystać z tych nazw, producent będzie musiał spełnić określone wymagania składu, w których oczywiście uwzględniono mięso.
Z jakiegoś powodu na celowniku resortu rolnictwa nie znalazły się wspomniane na początku burgery. Zabrakło także kotletów, klopsików, pasztetu i paru innych tradycyjnie mięsnych produktów. Być może branża mięsna zwróciłaby uwagę na to przeoczenie, gdyby nie drobny problem. Termin na zgłaszanie uwag do projektu upływa 6 grudnia. Tak się składa, że w momencie pisania tych słów mamy właśnie 6 grudnia. Projekt w Rządowym Centrum Legislacji znalazł się… Zgadza się: 6 grudnia. Można śmiało założyć, że na konsultacje społeczne nie uzbierają się nawet 24 godziny.
Nie ma żadnego powodu, by komedianci Mateusza Morawieckiego wprowadzali na ostatnią chwilę jakiekolwiek zakazy
Skąd to ekspresowe tempo? Minister Anna Gembicka wyjaśnia to następującymi słowami:
Pragnę zaznaczyć, że powyższy termin został wyznaczony z uwagi na konieczność wydania projektowanego przepisu w jak najkrótszym czasie w celu zapewnienia rzetelności oznakowania środków spożywczych.
Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że prawda jest nieco inna. O żadnej dziejowej konieczności natychmiastowego wydania rozporządzenia nie może być mowy. Nie mamy w końcu do czynienia z kolejną ignorowaną latami przez rząd PiS unijną dyrektywą, którą trzeba wprowadzać natychmiast. TSUE może i się sprawą zajmuje, ale kluczowy wyrok jeszcze nie zapadł. Słowem: świat się nie zawali, jeślibyśmy przeprowadzili porządne konsultacje społeczne uwzględniające racje wszystkich zainteresowanych stron – w przeciwieństwie do ministerialnej kariery Anny Gembickiej.
Mięsne nazwy bezmięsnych produktów nie stanowią dla mnie żadnego problemu, choć równocześnie przyznaję, że przynajmniej część z nich jest technicznie niepoprawna. Pikanterii sprawie dodaje całkiem racjonalny przepis projektu, który obejmuje restrykcjami jedynie produkty wprowadzane do obrotu po 30 czerwca 2026 r. Do przestawienia linii produkcyjnych potrzeba czasu. Co więcej: zwolniony będzie także towar wyprodukowany do momentu wejścia w życie rozporządzenia. To z kolei nastąpi po upływie 12 miesięcy od dnia jego ogłoszenia.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że resort rolnictwa wziął się za przygotowywanie rozporządzenia w tej chwili i w takim tempie tylko dlatego, że mamy do czynienia z tymczasową minister, która już 11 grudnia przestanie piastować tą funkcję. To właśnie tego dnia zakończy się komedia o nazwie „rząd Mateusza Morawieckiego”.
Legitymacja minister Gembickiej do wprowadzania zamieszania na sklepowych półkach jest więc znikoma. Jeżeli ktoś powinien wprowadzać jakiekolwiek zakazy i ograniczenia, to prawdziwy polski rząd. Komedianci ustępującego premiera powinni przestać zgrywać pracoholików. Ośmieszają nie tylko siebie, ale i całe nasze państwo.