Choć firmy hostingowe z zagranicy są obecne w Polsce, wiele z nich posiada swoje centra danych za granicą. I wtedy czasami pojawia się pytanie – które prawo jest w takiej sytuacji właściwe?
Partner naszego cyklu, firma OVH, 18 lat temu globalną ekspansję rozpoczynała we francuskim Roubaix w pobliżu Lille. Dziś posiada 27 centrów danych rozsianych po świecie (m.in. w Kanadzie), choć jej trzonem nadal pozostają instytucje francuskie – w tym największe centrum danych na całym Starym Kontynencie w Gravelines. Od 2016 centrum danych OVH znajduje się również pod Warszawą i hostingodawca nie kryje, że to strategiczna lokalizacja na mapie jego usług, która ma służyć jako serwery pierwszego wyboru dla polskich klientów oraz dla użytkowników z tego regionu Europy.
Partner naszego tekstu przywiązuje sporą wagę do takich zagadnień jak ekologiczny charakter działalności, redukcja emisji ciepła, wdrażanie nowoczesnych technologii – aircooling i watercooling, a także do bezpieczeństwa danych zgromadzonych na serwerach. W rezultacie dostęp do nich mają tylko zweryfikowani pracownicy firmy, na dodatek wnikliwie monitorowani przez całą dobę. Jak w Fort Knox, choć trzymane tam skarby mają charakter niematerialny.
O ile osobiście nie posiadam preferencji w zakresie tego czy to powinien być Paryż, Berlin czy jednak Warszawa, zwykle doradzam moim klientom, by na hosting decydować się mimo wszystko w obrębie Unii Europejskiej. Moim zdaniem – o ile oczywiście nie istnieją żadne istotne powody przemawiające za innym rozwiązaniem – może to oszczędzić kilku problemów, a przynajmniej rozwiać wątpliwości, w zakresie dość niestabilnej w ostatnich latach kwestii ochrony danych osobowych, o czym jeszcze porozmawiamy sobie w osobnym artykule. Przechodząc natomiast do sedna naszego dzisiejszego spotkania:
Hosting – prawo którego kraju jest właściwe?
„Panie Jakubie, proszę się nie martwić, ja mam już hosting wykupiony w San Escobar, więc żadna ustawa hazardowa mi nie jest straszna!” – takie i podobne zwroty od lat zdarza mi się słyszeć z ust moich klientów. Zawsze wyprowadzam z błędu, że generalnie samo położenie serwera nie ma większego wpływu na prawną kwalifikację naszej strony internetowej i wyprowadzanie hostingu na Archipelag Tutli Putli tylko z tego powodu, mija się z celem. A pojawiały się i takie pomysły.
Natomiast dopasowanie jurysdykcji do strony internetowej nie jest prostą kwestią, a na dodatek różnie regulują to przepisy poszczególnych państw. Internet w swojej istocie jest przecież „instytucją” międzynarodową. Wyobraźmy sobie zatem teoretyczny scenariusz, że na holenderskich serwerach utrzymywana jest strona internetowa zlokalizowana w japońskiej domenie, którą dla spółki z siedzibą we Włoszech redagują po polsku osoby mieszkające w Chicago. I nagle zaczęły rozpowszechniać bezprawnie treści objęte ochroną prawa autorskiego. Które prawo jest właściwe? Problematyczne, prawda?
Nauka prawa międzynarodowego już od kilku dekad cały czas głowi nad tym, co powinno być kwestią przesądzającą o jurysdykcji: serwerownie, siedziba redakcji, wykorzystywany język, a może nawet waluta, jeżeli dana strona umożliwia dokonywanie płatności. Jednej odpowiedzi nie ma, są tylko ogólne wytyczne, zaś wątpliwości starają się rozwiewać sądy i trybunały.
Czy wybierając serwery OVH, przykładowo we francuskiej lokalizacji, powinniśmy zacząć rozglądać się za prawnikiem w Marsylii?
Niekoniecznie. Odpowiedź na pytanie o to, które prawo jest właściwe w przypadku strony internetowej tworzonej przez polskiego internautę, nakazuje wskazać prawo polskie, o ile oczywiście naszą stronę „redagujemy” z Polski. Sprawa jest jeszcze bardziej klarowna jeśli wydawanie strony internetowej mieści się w zakresie naszej działalności gospodarczej prowadzonej na terytorium RP.
Wprawdzie nie istnieje coś takiego jak „kodeks internetu”, który w precyzyjny sposób klarowałby tego typu kwestie, ale w kierunku takiej właśnie odpowiedzi naprowadzają nas przepisy poszczególnych ustaw, np. Kodeksu karnego:
Art. 6 § 2. Czyn zabroniony uważa się za popełniony w miejscu, w którym sprawca działał lub zaniechał działania, do którego był obowiązany, albo gdzie skutek stanowiący znamię czynu zabronionego nastąpił lub według zamiaru sprawcy miał nastąpić.
Czy zatem znajomość przepisów polskiego prawa sprawia, że jako twórcy stron internetowych możemy spać spokojnie? Niezupełnie.
Wystarczy przypomnieć sobie aktywną działalność m.in. Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych w sprawie masowego naruszania praw autorskich twórców z tego kraju, ale w serwisach tworzonych i hostowanych nawet poza jego granicami. Jedną z bardziej medialnych akcji ostatnich lat przeprowadzonych przez amerykański wymiar sprawiedliwości było zamknięcie serwisu MegaUpload prowadzonego… na serwerach w Hongkongu przez Niemca Kima DotComa przebywającego wówczas w Nowej Zelandii.
Wydawałoby się, że skoro od USA trzymał się z daleka, to akurat z wymiarem sprawiedliwości tego państwa nie będzie miał na pieńku. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna i jego biznes czekał poważny kryzys.
Niestety, kwestie odpowiedniej jurysdykcji są bardzo skomplikowanym zagadnieniem prawa międzynarodowego, zwłaszcza, że każde państwo reguluje je w sposób indywidualny. Spójrzcie proszę jak – przykładowo – tego typu komplikacje wprowadza nasz Kodeks karny:
Art. 110. § 1. Ustawę karną polską stosuje się do cudzoziemca, który popełnił za granicą czyn zabroniony skierowany przeciwko interesom Rzeczypospolitej Polskiej, obywatela polskiego, polskiej osoby prawnej lub polskiej jednostki organizacyjnej niemającej osobowości prawnej (…)
Adresatem tego przepisu może być niczego nieświadomy obywatel Hiszpanii, który może sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, że w Polsce w jakikolwiek sposób w ogóle regulujemy prawo karne. A teraz wyobraźmy sobie, że podobne regulacje znajdują się w większości ustawodawstw na całym świecie. I jak tu mieć pewność, że nie stajemy w konflikcie z żadną z nich?
W jednej, europejskiej rodzinie
Za sprawą członkostwa w Unii Europejskiej prawo poszczególnych państw Starego Kontynentu jest stosunkowo tożsame. Dopasowując więc model działania naszej strony internetowej do polskiego prawa, powinniśmy mieć – mniej więcej – pewność, że działa ona w zgodzie ze standardami unijnymi.
W praktyce ustawodawstwa poszczególnych państw Unii Europejskiej się od siebie różnią. I tak na przykład ustawy o prawie autorskim z Polski i Niemiec pod wieloma względami są identyczne. A jednak u naszych zachodnich sąsiadów prawo autorskie jest o wiele poważniejszą sprawą, jest surowiej respektowane, inaczej bywają też interpretowane kwestie dozwolonego użytku.
Może się zdarzyć tak, że obywatel Niemiec pozwie polski serwis internetowy przed niemieckim sądem w oparciu o przepisy niemieckiej ustawy – z takim problemem zetknął się jeden z moich klientów dwa lata temu. Naruszenie prawa niestety było ewidentne, jednak udało mi się wówczas wynegocjować ugodę. Natomiast pomimo częściowego załagodzenia sporu, to i tak było to drogie dla mojego klienta porozumienie, ponieważ niemieckiego prawnika nie interesowałyby zapewne wyrażone w międzyczasie poglądy polskiego Trybunału Konstytucyjnego na temat wysokości prawnoautorskich odszkodowań, a na domiar złego stawki były liczone w euro.
Nie traktowałbym jednak Niemiec w charakterze radykalnej „egzotyki” w kwestii prawa autorskiego, ponieważ coraz częściej europejskie orzecznictwo zbliża się w swojej wykładni właśnie do naszych zachodnich sąsiadów.
Rozporządzenie Rady (WE) NR 44/2001 z dnia 22 grudnia 2000 r. w sprawie jurysdykcji i uznawania orzeczeń sądowych oraz ich wykonywania w sprawach cywilnych i handlowych wprowadza taką możliwość, co znalazło potwierdzenie w licznych orzeczeniach Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
W sprawach połączonych C‑509/09 i C‑161/10 dotyczących naruszenia dóbr osobistych Trybunał argumentował w następujący sposób:
(…) Biorąc pod uwagę, że wpływ treści umieszczonej w sieci na dobra osobiste danej osoby może zostać najlepiej oceniony przez sąd państwa, w którym poszkodowany ma centrum swoich interesów życiowych, przyznanie jurysdykcji temu sądowi odpowiada celowi prawidłowego administrowania wymiarem sprawiedliwości, przywołanemu w pkt 40 niniejszego wyroku.
Miejsce, w którym dana osoba ma centrum swoich interesów życiowych, odpowiada w zasadzie miejscu stałego pobytu. Jednakże dana osoba może mieć centrum swoich interesów życiowych w państwie członkowskim, w którym nie ma miejsca stałego pobytu, o ile inne przesłanki, takie jak wykonywanie działalności zawodowej, powodują powstanie szczególnie ścisłego związku z tym państwem członkowskim. (…)
W innej sprawie C‑441/13 Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej przyjął niezbyt korzystne z punktu widzenia interesu webmasterów założenie, że generalnie do naruszenia prawa dochodzi w każdym państwie, w którym dana strona internetowa jest dostępna. A tym samym każdy zainteresowany może wystąpić z powództwem w swoim kraju, w oparciu o krajowe przepisy.
Niestety, choć tego typu interpretacje TSUE są obecnie wiodącym trendem, nie brakuje krytyki pod adresem ich „praktyczności”. Szczególnie w sytuacji, gdy – jak wskazałem powyżej – prawo państw Unii nadal się od siebie jednak troszkę różni, różne są też sposoby jego interpretacji.
Prócz prawa materialnego, jest jeszcze jedna kwestia – procedury. Orzecznictwo TSUE otwiera w tej sytuacji furtkę pozwalającą na prowadzenie sporów w ramach swojego „ulubionego” wymiaru sprawiedliwości, z wykorzystaniem wszelkich jego niedoskonałości.
W mojej ocenie bardziej właściwym rozwiązaniem byłoby przyjęcie, że do naruszenia prawa doszło w miejscu właściwym dla siedziby naruszającego, tak jak to zazwyczaj ma miejsce w „tradycyjnych” relacjach prawnych. No, ale niestety to TSUE mówi nam jak mamy rozumieć przepisy, a nie pożądana praktyka. Z drugiej strony ten medal ma oczywiście dwie strony – istnieje grupa osób, które będą beneficjentami takiego rozwiązania. Przecież mieszkaniec Madery, którego zdjęcia ktoś umieści na swojej polskiej stronie, nie będzie musiał rozważać wycieczek do na przykład Warszawy.
Przede wszystkim prawo polskie
Mam nadzieję, że w tym artykule udało mi się nakreślić ogromną złożoność problemu określenia właściwej jurysdykcji, szczególnie w internecie. Zwłaszcza, że w Unii Europejskiej jest ona dość uniwersalna, co może być źródłem licznych problemów i nieporozumień. Medal ma oczywiście dwie strony – pozwala też na lepszą ochronę naszych treści.
Jak widać sama lokalizacja hostingu to zagadnienie o charakterze zupełnie drugorzędnym w kontekście przedstawionym w ostatnim czasie przez TSUE. Jako polski twórca strony internetowej powinniśmy więc skupić się przede wszystkim na jej zgodności z polskim prawem cywilnym, karnym oraz wymogami nakładanymi przez rozmaite urzędy (np. UOKiK lub GIODO). Szczęśliwie Unia Europejska staje na głowie, by w miarę możliwości ujednolicić prawo wszystkich 28 (wkrótce 27) państw, więc istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że przestrzeganie polskiego prawa nie przysporzy nam problemów również poza granicami – czy też może „granicami” – naszego kraju.
Artykuł powstał we współpracy z OVH