Z dawnych marzeń o czarnej ropie wypływającej spod domowych fundamentów została dziś raczej sentymentalna anegdota. Współczesne bogactwo może mieć inny kolor — zielony. A zamiast pomp ssących paliwo kopalne, symbolem szansy finansowej mogą wkrótce stać się… turbiny wiatrowe. Sejm pracuje właśnie nad przepisami, które mogą skruszyć serca osób ekosceptycznych. Pieniędzmi.
Nowa propozycja zakłada utworzenie tzw. funduszu partycypacyjnego dla mieszkańców terenów, na których staną nowe wiatraki
Zasada jest prosta: inwestor budujący farmę wiatrową będzie zobowiązany odprowadzić do lokalnego funduszu 20 tysięcy złotych rocznie za każdy 1 MW zainstalowanej mocy. Przeciętna nowoczesna turbina to ok. 5 MW, a więc mówimy o 100 tysiącach złotych rocznie do podziału dla wszystkich mieszkańców żyjących w promieniu 1000 metrów. Uczestnikami funduszu będą właściciele i współwłaściciele budynków mieszkalnych, więc im mniej sąsiadów – tym większa gratyfikacja. Kasa jest całkiem niezła, szczególnie na mniej zurbanizowanych obszarach.
Dla porównania, obowiązujące dziś, ale jeszcze nieaktywne przepisy zakładały możliwość wykupienia udziału w produkcji energii – maksymalnie 2 kW na osobę, co wymagało wyłożenia ok. 10 tys. zł i cierpliwego czekania na zwrot kosztów przez kolejne 7 lat. Obecna propozycja nie wymaga żadnej inwestycji — to czysty zysk pasywny za sam fakt mieszkania w pobliżu farmy wiatrowej.
Zmiana narracji w stosunku do energetyki wiatrowej jest uderzająca
Jeszcze kilka lat temu turbiny były symbolem kontrowersji, konfliktem interesów między inwestorami a mieszkańcami. Wszystko przez tzw. zasadę 10H, która praktycznie zamroziła rozwój energetyki wiatrowej w Polsce od 2016 r. Zasada ta wymuszała, by odległość od wiatraka do najbliższych zabudowań wynosiła co najmniej dziesięciokrotność jego wysokości. W 2023 roku dystans ten skrócono do 700 metrów i zaczęto mówić o „partycypacji społecznej”. Teraz idziemy krok dalej – mówimy wręcz o premii za sąsiedztwo.
Pomysł funduszu partycypacyjnego może radykalnie zmienić sposób postrzegania inwestycji wiatrowych. Zamiast protestów, mogą pojawić się kolejki chętnych do bycia objętym programem. Bo oto nagle okazuje się, że wiatrak za oknem nie musi być wyrokiem estetycznym, lecz dodatkowym źródłem dochodu. Dla gmin wiejskich, często niedofinansowanych i peryferyjnych, to również szansa na przyciągnięcie inwestycji bez konieczności drenowania lokalnych budżetów.
Projekt z aprobatą ocenia Eurowind Energy — jeden z największych graczy na europejskim rynku OZE, który w Polsce ma już 323 MW zainstalowanej mocy i ambicje sięgające 6 GW. Małgorzata Szambelańczyk, Country Manager Eurowind w naszym kraju nie ukrywa, że Polska to dla firmy rynek strategiczny, a nowe przepisy mogą stać się modelem do eksportu także do innych krajów.
Zmienia się też ton całej debaty. Mniej w niej emocji, więcej konkretu. Wiatraki to dziś nie tylko symbol ekologii, ale też najtańsze źródło energii i sposób na zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego kraju. A przede wszystkim – pretekst, by przekierować część zysków do kieszeni tych, którzy dotąd mogli się czuć pominięci.
Czy to oznacza, że wkrótce polscy właściciele działek będą z niecierpliwością sprawdzać mapy wiatrów i dopytywać: „a może u nas też byście coś postawili?” Możliwe.