Nie wiemy ani kto będzie wchodził w skład nowej inspekcji, ani jaki będzie mieć budżet. A od tego ile pieniędzy dostaną inspektorzy, zależeć będzie, czy powstanie tej jednostki realnie rozwiąże problem, czy też będzie to kolejna fasadowa instytucja. Bo to, że pracy miałaby dużo, nie ulega wątpliwości.
We wczorajszej rozmowie na antenie Polskiego Radia szef Komitetu Wykonawczego PiS Krzysztof Sobolewski poinformował, że jego partia ma zamiar zgłosić własne poprawki do ustawy nazywanej potocznie „Piątką dla zwierząt”. Sobolewski wskazał, że jest plan utworzenia Państwowej Inspekcji Ochrony Zwierząt. Byłaby to jednostka upoważniona do kontroli – zarówno na wsi, jak i w mieście – sytuacji zwierząt w gospodarstwach domowych. Mogłaby podejmować interwencje z własnej inicjatywy lub na wniosek np. stowarzyszeń.
Jedną z najbardziej drażliwych spraw związanych z przegłosowaną w Sejmie nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt są uprawnienia organizacji prozwierzęcych. Jak wyjaśnił Sobolewski, chodzi o złagodzenie „fałszywego przekazu”, że do wchodzenia na prywatne posesje uprawnione mogłyby być osoby, „które tak naprawdę mogą być pierwszymi lepszymi z ulicy” albo przedstawiciele różnych stowarzyszeń. Podkreślił, że nowelizacja ustawy – aktualnie procedowanej – zaostrzyła kryteria wejść na czyjąś posesję poprzez konieczność asysty policji, straży miejskiej lub lekarza weterynarii.
Na co właściwie mogłaby sobie pozwolić Państwowa Inspekcja Ochrony Zwierząt?
Szkopuł w tym, że nie wiadomo, jakie kompetencje mieliby posiadać inspektorzy planowanej instytucji oraz jakimi kryteriami kierowano by się przy ich naborze. Być może plan jest taki, by w ramach którejś z już istniejących struktur wyodrębnić nową inspekcję. Osobiście obawiam się, czy przypadkiem uprawnienia państwowych inspektorów nie zostaną nadane członkom organizacji prozwierzęcych bez sprawdzenia ich kwalifikacji, niejako „z urzędu”. Zaniepokoiły mnie słowa Krzysztofa Sobolewskiego, że chodzi o złagodzenie „fałszywego przekazu”.
Organizacje prozwierzęce mają wiele możliwości działania tam, gdzie dzieje się krzywda zwierzętom. Ich rolą powinna być pomoc opiekunom w opiece nad zwierzętami, edukowanie. W razie konieczności wsparcie w pozyskiwaniu środków na utrzymanie zwierzęcia czy leczenie. A także zgłaszanie wszelkich nieprawidłowości odpowiednim organom. Ale nie zabór zwierząt, bo to jest ostateczność. Taka decyzja powinna być w gestii – jak dotychczas – samorządów, czyli organów, bądź co bądź, państwa. Bo pamiętajmy – organizacje prozwierzęce to inicjatywy prywatne. I jakkolwiek szczytne nie byłyby cele ich działalności, to odebranie własności – zwierzęta bowiem formalnie są własnością ludzi – powinno być zastrzeżone dla państwowych podmiotów.
Według mnie najbardziej logicznym rozwiązaniem byłoby przekazanie właśnie samorządom kompetencji w zakresie kontroli stanu zwierząt na podległym im terenie. Co za tym idzie również wyposażenie ich w odpowiednie środki finansowe. Kontroli mogliby dokonywać urzędnicy upoważnieni przez wójta, burmistrza czy prezydenta miasta. Ułatwiłoby to znacząco podejmowanie decyzji o zaborze zwierząt, gdyż dużo lepszy kontakt mają urzędnicy ze swoim przełożonym niż odrębna niezależna jednostka.
Dotychczas przestrzeganiem przepisów o ochronie zwierząt zajmowała (i zajmuje się nadal) Inspekcja Weterynaryjna. I tu pojawia się wątpliwość, czy kompetencje obu organów nie będą nachodzić na siebie. W moim przekonaniu zamiast tworzyć nową inspekcję, lepiej byłoby doinwestować jednostkę już istniejącą, nadając jej ponadto dodatkowe uprawnienia. Tworzenie Rady ds. Zwierząt podległej właściwemu ministrowi i jednoczesne powoływanie Państwowej Inspekcji Ochrony Zwierząt (gdzie istnieje już Inspekcja Weterynaryjna) może dowodzić jak ważny dla rządzących jest los zwierząt. Tyle że nieraz lepiej stworzyć jeden organ dobrze sfinansowany i zorganizowany niż kilka. Szczególnie jeśli za tym nie idą środki z budżetu państwa.