ZAiKS i ZPAV nie są niezależnymi ekspertami od prawa autorskiego. Są jego beneficjentami i w interesie tych instytucji leży, by prawo autorskie obejmowało swoimi wpływami jak najszerszy krąg podmiotów, w jak najszerszym zakresie.
To jest bardzo ważne, by zrozumieć ideę Organizacji Zbiorowego Zarządzania. Są trochę jak Urząd Skarbowy – tam bardzo dobrze znają się na podatkach, ale pod żadnym pozorem nie można im ufać, a w razie problemów nie idziemy do pani z okienka, która mówi „trzeba płacić”, tylko do doradcy podatkowego.
OZZ-y przypuściły w ostatnim czasie szturm medialny, który jest niczym innym, jak formą lobbingu za dyrektywą w klasycznym jego znaczeniu. Jakiś czas temu miałem zaproszenie do jednej z OZZ, na które szczęśliwie – z powodu kontuzji – nie dotarłem. Mieliśmy porozmawiać o dyrektywie, której słusznie obawiają się internauci. Teraz widzę, że miałem być sprowadzony do roli trybiku, który najpierw z przekonaniem przyjmie, a następnie pokornie powtórzy stanowisko lobbystów.
Widzę to, ponieważ od kilku dni obserwuję skoordynowane ruchy w zwłaszcza państwowych mediach albo wypowiedzi artystów zrzeszonych w ZPAV czy ZAiKS, którzy później przyznają, że w sumie tak do końca nie wiedzą za czym postulowali. Tak oto odpowiadała jedna z twarzy kampanii ZPAV, Muniek Staszczyk, gdy internauta dopytał z niedowierzaniem czy naprawdę się pod postulatami podpisuje:
Swoją rozmowę z Polskim Radiem ZAiKS zajawia tweetem o treści „Teraz dyskutujemy już nie tylko o dobrym prawie autorskim w Europie, ale o tym, czy politycy ulegną szantażowi tech-gigantów.” Bardzo jednostronny sposób przedstawienia problemu, biorąc pod uwagę, że po drugiej stronie sporu jest szantaż Organizacji Zbiorowego Zarządzania.
Prawo autorskie a rozwój mediów i technologii
Jak wiecie, jestem prawnikiem, którego podstawową specjalizacją jest właśnie prawo autorskie. Nie toleruję plagiatów, przywłaszczania własności intelektualnej czy piractwa, za co wielokrotnie obrywało mi się od bardzo krótkowzrocznej grupy czytelników. Ale nie toleruję też na przykład copyright trollingu, czyli wykorzystywania prawa autorskiego „w drugą stronę”. Nadużywania go do osiągania korzyści finansowych oderwanych od rzeczywistej próby ochrony twórcy i utworu.
Organizacje Zarządzania Zbiorowego nie czują się za dobrze w internecie. To nie jest „ich” medium, nie zarabiają w nim tak sprawnie i pewnie, jak w wypracowanych przez lata profesjonalnymi partnerami w radiu czy telewizji. Nieefektywność OZZ-ów fantastycznie rekompensuje jednak rozwój technologii, który przez lata musiał się dostosować. Zauważcie jak bardzo przez ostatnie lata nierozłączny duet Winamp + mp3 wypchnęły z rynku usługi strumieniujące, Spotify i YouTube, z których artyści czerpią zyski. Naprawdę bezczelni są ci tech-giganci, że stworzyli artystom technologię, która zabiła mp3…
W kampanii lobbingowej OZZ-ów wymachuje się na przykład Piotrem Rubikiem, ale to nie muzycy stanowią istotę dyrektywy (mocno na wyrost, ale publicystycznie) określonej przez internautów jako „ACTA 2„. Od bardzo problematycznego Artykułu 13, który zamienia w piekło życie internautów i serwisów internetowych, jeszcze bardziej martwi mnie Artykuł 11, który może nawet doprowadzić do redefinicji rynku medialnego na świecie. Dyrektywa wywodzi swój początek z wielokrotnie przeze mnie opisywanej sytuacji, w której wydawcy prasy z Niemiec i Hiszpanii chcieli, żeby Google płacił im za wykorzystywanie nagłówków ich tekstów w swoich usługach newsowych/wyszukiwarce.
Jako właściciel medium internetowego chętnie wam to wytłumaczę na prostym przykładzie. Każdego dnia przychodzi do mnie do mieszkania sprzątać pani Googlina, wszystko na błysk, robi to za darmo, a ja po pewnym czasie wystawiam jej wezwanie do zapłaty za to, że korzystała z mojego Ludwika i Domestosa.
Za „ACTA 2” stoi pazerność
Co więcej – większość podmiotów lobbujących za dyrektywą nie jest w stanie bez tego przykładowego Google przeżyć. Piszę o Google, ponieważ choć trafnie podnosi się, że nie będzie żadnego „podatku za linkowanie”, to jednak dyrektywa de facto prowadzi właśnie do opłat za tego typu elementy sieci, jak wiele usług technologicznego (to prawda) giganta. Lobbyści uspokajają, że „to nie tak, to tak nie będzie”. Ale to nieprawda, bo z treści dyrektywy ani my, ani ci lobbyści nie mogą wyczytać treści przyszłych przepisów. I na tę chwilę, pomimo swojego spokoju, wiedzą w tym temacie dokładnie tyle co my. Treść dyrektywy zaś, w swojej nieostrej formie, jak najbardziej prowadzi do scenariusza, w którym wprowadza się dodatkowe opłaty za naturalne mechanizmy sieci, wykorzystywane każdego dnia przez miliony, które już teraz służą, a nie szkodzą wydawcom.
Z ich punktu widzenia nie chodzi więc o to, że np. Google w jakiś sposób odbiera prasie pieniądze, bo to nie prawda – niepozbawione wielu wad Google przynosi prasie pieniądze na zasadzie wzajemnych korzyści. Cała koncepcja dyrektywy przywodzi raczej na myśl gangsterski film, w którym nagle jakaś organizacja decyduje, że Google będzie płacić część swoich przychodów za „ochronę”, niezależnie od tego czy tej ochrony potrzebuje, czy nie. Jak restauracja, która jest za duża by z tego powodu upaść, ale płacić będzie musiał. Problem w tym, że pewnego dnia Google czy inne miejsca w sieci mogą stwierdzić, że płacić nie będą i zamykają restaurację.
W odniesieniu do podmiotów innych od Google, nie wiem czy dyskusja warta jest większej uwagi. Niektórzy będą uciekali od płacenia poprzez tworzenie utworów inspirowanych w sposób ukryty. Inni będą płacić, ale takie grosze, że realne korzyści będzie można zarobić co najwyżej na obrocie większymi masami tych pieniędzy. Kto miałby to robić? Niespodzianka – OZZ-y!
Jest jeszcze jedna rzecz, o której ZAiKS i ZPAV powinni pamiętać. Nawet jeśli macie swoje częściowo słuszne racje, to istnieje jeszcze coś takiego jak interes społeczny. Prawnoautorska krzywa Laffera. Jeśli będziecie wszystko tratować jak ten słoń w składzie porcelany, ciągnąć linkę tylko w swoją stronę, to nie będziecie pod ani jednym względem lepsi od tych z rządu, TKM, co to właśnie po trupach robią nam sądownictwo swoich marzeń.