Pani w szkole mówi: uczcie się ortografii, bo inaczej nikt w urzędzie nie potraktuje was poważnie. Pani się myli, bowiem urząd musi przyjąć nawet najbardziej rażące ortograficznie pismo i na nie odpowiedzieć.
Tym niemniej przez lata w polskiej rzeczywistości przewijają się apele o to, by uprościć ortografię i zostawić tylko ż, u oraz h. Postulowali o to futuryści przed wojną, ale robili to tak nieudolnie, że w końcu cenzura zamknęła im czasopismo (z drugiej strony mógł Jasieński Brunon nie pisać wiersza o zjadaniu kobiety) o nazwie Nuż w bżuhu. Tenże sam Jasieński z mozołem apelował o stworzenie ortografii fonetycznej, czyli takiej, jaką słyszymy. Radę Języka Polskiego od czasu do czasu zasypują błagalne listy „zreformujcie ortografię”. Na co biedne dzieci mają męczyć się w szkole z wkuwaniem regułek, które i tak nie będą im do niczego – poza poprawną pisownią – potrzebne?
Reforma ortografii
Z jednej strony ma to sens. Kiedy wysiadywaliśmy na zajęciach z fonetyki, pisaliśmy wszystko w zasadzie tak jak słyszymy, plus minus znaki fonetyczne. Przykład: [besprawńik]. Wszyscy by zrozumieli, co autor miał na myśli. Ułatwiłoby to dyktanda i sprawiło, że dzieci miałyby mniej stresu w szkołach, a my mielibyśmy trochę świętego spokoju. Skoro i tak słyszymy je tak samo (jedynie „ch” brzmi troszeczkę inaczej), to po co się męczyć? Czy szacowna Rada Języka Polskiego mogłaby coś z tym zrobić?
Mogłaby. Rzecz w tym, że nie zrobi. Ortografia polska zbudowana jest na konkretnych podstawach i opiera się na pewnych zasadach. W ten sposób uczymy się historii własnego języka („rz” wyrosło z „r”, „ó” z długiego „o”). Niektóre głoski są wymienne. I co najważniejsze: głęboko ucierpiałaby na tym odmiana przez przypadki. Weźmy proste homonimy smog i smok. Jeśli scalimy je w jedno, jak będziemy odmieniać to pierwsze? „W Krakowie dawno już nie było smoku”? Ktoś powie: w porządku, to zajmijmy się tylko ó i u oraz tego podobnymi. Służę: „ten bród rzeczny”, „ten brud pod paznokciami”. Zabieramy ó, zostawiamy u. „Przeszedłem brudem rzecznym”? Bez sensu. W tym wypadku dzieci musiałyby uczyć się – zamiast zasad ortografii – setek wyjątków oraz kuć na pamięć odmianę przez przypadki. Bo dlaczego brud – brodem, ale but – butem?
Ta przeklęta ortografia
Język polski bogaty jest swoją różnorodnością. Kiedy w niemieckim postulowano o zamianę escetu – ß – na ss, ludzie się wściekli. Ostatecznie escet został po samogłoskach długich. Części dziennikarzy nie dało się przekonać, że taka zmiana jest konieczna i potrzebna. My mamy swojego polskiego Korwina, który z uporem maniaka pisze „puhar”, bo tak było przed wojną, a reforma ortografii jest lewacka.
Z fonetyką jest zresztą tak, że każdy wymawia inaczej, w zależności od wieku, poziomu wykształcenia czy pochodzenia. Ten powie tak, tamten tak. Kogo posłuchać? Jak unormować coś podobnego? Rada Języka Polskiego podpowiada nam nawet, że nawet niektóre związki wyrazowe wymawiamy w inny sposób: adres Pawła, adrez Zosi. „Jec obiad”, „jedz zupę”. Niektórych rzeczy nie da się przeforsować tak po prostu.
Rada Języka Polskiego przypomina też, że pismo jest umowne. Łatwiej nam zobaczyć podobieństwa między słowem „róg” i „rogu”, niż „ruk” i „rogu”. Oprócz tego podobna rewolucja wygenerowałaby gigantyczne koszty, od tej pory bowiem trzeba byłoby przepisać książki, podręczniki, przeredagować dokumenty, wprowadzić zmiany na stronach internetowych… byłby to istny nuż w bżuhu dla resortu finansów. Rada Języka Polskiego ani myśli jej więc zmieniać. Niech więc reforma ortografii pozostanie fantazją dawnych futurystów, a ortografię zostawmy taką, jaka jest.
Post scriptum: wszystkie błędy w tekście (i tytule) są celowe.