Światowy internet spodziewa się wejścia w życie kontrowersyjnej europejskiej dyrektywy, którą polscy internauci tytułują mianem tzw. „ACTA 2„.
Najgłośniej za dyrektywą opowiadają się muzycy i artyści, wskazując jak okropnym miejscem są nowoczesne media, skazując ich na życie w nędzy. W odpowiedzi na komentarz piosenkarki Marysi Sadowskiej wyjaśniam, że to w ogóle nie jest walka artystów, zaś słabe warunki bytowania na starość to raczej konsekwencja zmian rynkowych i przede wszystkim migania się od opłacania ZUS-u.
Dyrektywa ma na celu przede wszystkim nałożenie dodatkowych opłat na amerykańskich gigantów internetowych za to, że dostarczają europejskim mediom czytelników – choć Artykuł 11 dyrektywy ujmuje to w nieco bardziej eufemistyczny sposób.
Spore obawy budzi też Artykuł 13, który nakłada na przedsiębiorców internetowych wymóg filtrowania treści w taki sposób, by unikać naruszeń praw autorskich przez użytkowników tychże stron. Wielu gigantów takie systemy ma od lat i choć dyrektywa jest wymierzona właśnie w nich, to problemy ze stworzeniem takich narzędzi będą mieli średni gracze rynkowi. Troszkę jak z RODO, które miało utemperować Facebooka i Google, tymczasem działy złożone z setek prawników naprodukowały bez mrugnięcia okiem miliony mniej lub bardziej fikcyjnych procedur, a tymczasem polski przedsiębiorca do dziś się boryka ze stosowaniem rozporządzenia i dokładnym przełożeniem jego treści na realia prowadzonej przez siebie działalności.
Content ID przyniósł duże oszczędności
Google w serwisie YouTube już od lat stosuje innowacyjny system Content ID, który ma „cywilizować” piractwo. Otóż pojawił się kiedyś zasadniczy problem: w jaki sposób rozwiązywać problem nielegalnych treści w największym „filmowym” portalu świata. Wymyślono, że skoro nie można pokonać tej hydry, to będą na niej zarabiać. Tak powstał system, który na podstawie automatycznych skryptów (czasem do przesady) wykrywa naruszenie prawa autorskiego. I tutaj pojawiają się dwa scenariusze – wykryte naruszenie albo będzie zmierzało do usunięcia plików, albo też niech one sobie w sieci funkcjonują, ale do filmu zostaną dodane reklamy, zaś przychody z nich zostaną rozdysponowane (przynajmniej w części) na rzecz oryginalnego twórcy.
Nie jest to rozwiązanie idealne, no bo przecież twórca niejako musi tolerować piractwo i tylko na osłodę staje się jego beneficjentem. Jest to jednak z całą pewnością rozwiązanie mądre.
Google w swoim raporcie za 2018 rok, podsumowującym osiągnięcia na gruncie walki z piractwem, wskazuje, że zapłaciło już 3 miliardy dolarów posiadaczom praw autorskich z tytułu przychodów z reklam wyświetlanych przy nielegalnie wgranych filmikach na YouTube. Google wskazuje ponadto, że kolejne 1,8 miliarda dolarów tylko w okresie od października 2017 do września 2018 wypłacono branży muzycznej za obecność w serwisie – już tej świadomej, legalnej i dobrowolnej.
Biorąc pod uwagę skalę samego serwisu, nie są to jakieś astronomiczne pieniądze dla twórców. Ale są i z całą pewnością są to kwoty większe, jak gdyby YouTube nie istniało w ogóle.