Emerytury w Polsce budzą głównie smutek i złość. Trudna sytuacja polskich emerytów wydaje się okrutnym elementem naszej codzienności. Kolejne raporty tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że jest źle. Liczby mówią w tej sprawie same za siebie: dominanta, czyli wartość najczęściej występująca, to zaledwie 906 złotych. Taką emeryturę otrzymuje aż 320.000 seniorów.
Statystyka jest jednak nauką, która stwarza ogromne możliwości do żonglowania liczbami. Warto przyjrzeć się jeszcze dwóm wskaźnikom: medianie i średniej. Mediana to liczba, która znajduje się dokładnie w połowie stawki (pod względem ilościowym) i dla emerytur wynosi ona 1612 zł. netto. Oznacza to, że tak samo liczna grupa emerytów otrzymuje świadczenie wyższe i niższe w stosunku do tej liczby. Najlepiej prezentuje się średnia emerytura – wynosi ona lekko powyżej 1800 złotych netto.
Zestawiając wszystkie trzy wskaźniki, dostajemy niezwykle smutny obraz polskiej emerytury. W dojmującej większości są one bardzo niskie. To, że średnia jest wyższa od mediany i dominanty pokazuje, że nieliczna grupa emerytur bardzo wysokich powoduje „odchylenie” tego wskaźnika względem pozostałych.
Najczęściej mówi się wyłącznie, że jest źle i emerytom trzeba pomóc. Niestety, niemal nigdy nie mówi się jednak o konkretnych propozycjach rozwiązań czy zmian, które mogłyby to zapewnić długofalowo. Tymczasem geneza obecnego systemu jest kluczem do zrozumienia obecnej sytuacji.
Zaczęło się w XIX wieku w państwie rządzonym przez Otto von Bismarcka. System oparty na solidarności pokoleń (z ang. pay as you go, w skrócie PAYG) miał być nie tylko przejawem troski o seniorów, ale także genialnym biznesem dla rządzących. Początkowo był to zresztą system bardzo dochodowy dla budżetu, tak został zaprojektowany. Wieku emerytalnego, który ustanowiono na 65 lat, wówczas bardzo niewielu dożywało, a nawet jeżeli, to na emeryturze ludzie żyli już bardzo krótko. Na jednego emeryta przypadło 6 osób pracujących, składka była stosunkowo niska, a otrzymywane świadczenie – wysokie.
W tym momencie warto przywołać nieznany szerokiej publiczności parametr: wskaźnik obciążenie demograficznego. Obrazuje on, ile osób w wieku produkcyjnym przypada na jedną osobę w wieku emerytalnym. Jeszcze w 2007 roku, było to około 20% – czyli jeden emeryt przypadał na pięć osób w wieku produkcyjnym. Zaledwie w 10 lat wskaźnik wzrósł do 25% – w tym momencie, są to już jedynie cztery osoby na jednego emeryta. W Polsce jest i tak nieco lepiej niż w Unii Europejskiej jako całości, tam relacja zbliża się do 3:1.
Te druzgocące dane i tak są znacząco zawyżone. Kolejną rzeczą, jaką należy uwzględnić, a którą wskaźnik przemilcza, jest aktywność zawodowa. Osób w wieku produkcyjnym jest w Polsce obecnie około 24,7 miliona, a aktywnych zawodowo – już tylko 17,3 miliona. Oznacza to, że ponad 7 milionów, niemal 30% osób, które powinny utrzymywać obecnych emerytów „wymyka się” solidarności pokoleń. Częstym błędem metodologicznym jest w tym kontekście mylenie bezrobotnych z biernymi zawodowo. Ludzie, którzy występują w statystyce jako bezrobotni, to osoby aktywnie szukające pracy – a więc też aktywni zawodowo. Tym sposobem więc należy odjąć od 17 milionów kolejny milion. Liczba emerytów zbliża się do ośmiu milionów. Realnie więc wychodzi na to, że obecnie jeden emeryt przypada na dwie osoby faktycznie pracujące – czyli jest trzykrotnie gorzej, niż za czasów Bismarcka.
Do tego średnia długość życia zdążyła wzrosnąć o 20 lat, a demografia leci łeb na szyję, rodzi się znacznie mniej dzieci. System stał się całkowicie niewydajny w swoich podstawach. Jedyna rzecz, jaka do tej pory nie uległa zmianie, to 65 lat, które uprawnia do emerytury. Mimo wszelkich możliwych zachęt, takich jak program 500+, sytuacja demograficzna nie poprawia się – co tragicznie rokuje na przyszłość. System wymaga gruntownej reformy, która zagwarantuje kolejnym pokoleniom bezpieczną przyszłość, bo jeżeli teraz mówimy, że emerytury są skandalicznie niskie, to aż strach pomyśleć, jakie ten system zaoferuje nam za 40 lat?