Szykuje się spory kryzys w budżetówce: już teraz specjaliści zarabiają stosunkowo niewiele i wolą przejść do sektora prywatnego. To oznacza, że czeka nas odpływ pracowników, których nie będzie miał kto zastąpić.
Nietrudno wyobrazić sobie urzędnika państwowego jako osobę, która przez cały dzień nic nie robi, tylko od czasu do czasu wypełni od wielkiej łaski jakiś dokument. Kiedy pojawia się hasło „obciąć pensje w budżetówce”, społeczeństwo reaguje entuzjazmem, bo nikt nie lubi pani po drugiej stronie okienka. To nie jest tak, że nie zasłużyły sobie one częściowo na złą sławę, która ich otacza. Problem w tym, że jeśli tak dalej pójdzie, obudzimy się za późno. Państwo płaci naprawdę bardzo niewiele swoim specjalistom, toteż zaczyna brakować ich w ważnych gałęziach krajowej infrastruktury.
Rzućmy okiem na ostatnie doniesienia: Rynek Infrastruktury podaje, że nie ma kto wydawać pozwoleń na budowę dróg. Wszystko to wina bardzo niskich zarobków w urzędach wojewódzkich. W samej Warszawie znajduje się tylko jedna osoba władna wydawać takie decyzje, a urzędnicy masowo zwalniają się z urzędów. Narzekanie niewiele dało, wszyscy powtarzali „to zmień pracę” i tak się w końcu stało.
O sprawie donosił też Portal Samorządowy:
– Ze specjalistami jest ogromny problem, po prostu ich nie ma – przyznaje burmistrz Wadowic Mateusz Klinowski i pyta retorycznie: – Jak mamy ściągnąć człowieka do spraw realizacji inwestycji za samorządową pensję, gdy o takich biją się na rynku budowlanym?
Kryzys w budżetówce
Jak swego czasu podawał Dziennik.pl, rąk do pracy naprawdę zaczyna brakować. Coraz więcej osób potrzebnych jest do wykonywania różnych zadań, ale kiedy widzą oni zaproponowaną pensję, uśmiechają się z politowaniem i idą szukać zajęcia gdzie indziej. Ponieważ na rynku pracy sytuacja nie jest aż tak kryzysowa, mogą spokojnie przebierać w ofertach. Resort finansów stara się gdzieniegdzie podnieść pensje, aczkolwiek nadal nie może nadążyć za rynkiem zewnętrznym, który po prostu pochłania specjalistów. Bo cóż ma zrobić zdolny informatyk czy ekonomista? Pracować w budżetówce za znacznie niższą pensję, dla samej idei?
Nie inaczej będzie z nauczycielami. Na razie jest – jak mówi minister Zalewska – nadpodaż nauczycieli, aczkolwiek wkrótce zacznie się to zmieniać. Starsi pokoleniem odejdą na emeryturę, a na ich miejsce nikt nie będzie chciał przyjść. Po co? Matematyk zarobi o wiele więcej w korporacji, polonista pójdzie pisać teksty za pieniądze, wuefista stanie się prywatnym trenerem i będą ignorować powoli zawalającą się fasadę. Na ich miejsce przyjdą najsłabsi studenci, ci, którzy ukończyli szkołę na słowo honoru, tacy, którzy nie mogą znaleźć pracy nigdzie indziej. Nie skończy się to dobrze dla dzieci.
Młodzi lekarze zapowiadają, że wyjadą. „Niech jadą”. Już teraz Ministerstwo Zdrowia nerwowo przebiera nogami, bo okazuje się, że rezydentom bardziej podoba się Austria czy Szwajcaria. Jeśli człowiek przeżył trudy zdania anatomii i histologii, to nauczenie się nowego języka pójdzie mu jak z płatka. A w krajach germańskich wypchają mu kiesę po brzegi.
Specjaliści uciekają do przedsiębiorstw, gdzie – według danych Lewiatana – średnia zarobków wynosi około 4,5 tysiąca. W porównaniu z nędznymi zarobkami budżetówki to bardzo dużo.
Powolne podwyżki
„Panie z okienek” być może zasłużyły sobie na niechęć, aczkolwiek nie wiadomo, czy ich brak nie byłby dla nas bardziej dotkliwy. Co, jeśli pewnego dnia emerytury i renty nie pojawią się na naszych kontach, bo nie będzie miał kto pracować w ZUS? Co, jeśli zablokowany zostanie przepływ pieniędzy pomiędzy podatnikiem a Skarbem Państwa, bo panie i panowie z Urzędu Skarbowego pójdą pracować do lepiej płacących banków, księgowości w firmach, biur rachunkowych?
Money.pl już kiedyś pokazywał spore rozwarstwienie pensji względem sektora publicznego i prywatnego, jeśli o specjalistów chodzi. W sektorze prywatnym zarabiało się – na rok 2016 – o 17-18% więcej. Nic nie zapowiada też tego, żeby czekały nas bardzo wysokie podwyżki. Każdy urząd dostaje bowiem określoną pulę pieniędzy, a szefowie nie zwiększają pensji specjalistów, bo musiałoby się to odbyć kosztem redukcji etatów.
To brzmi jak scenariusz filmu postapokaliptycznego, ale dla nas może się to okazać przykrą rzeczywistością. Jeśli już teraz brakuje rąk do pracy, bo państwo nie dogania rynku pracy, to co będzie za dziesięć lat?