Nie tak dawno Rafał Trzaskowski podpisał Warszawską Deklarację LGBT+. Okazuje się, że wiele na tym posunięciu zyskała partia rządząca. Zjednoczona Prawica akurat uzyskała znakomite paliwo do swojej kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Nie jest to pierwszy przypadek zorganizowanego szczucia wyborców na określoną grupę. Zarządzanie strachem wpisało się na dobre w klimat polityczny nad Wisłą.
Obóz rządzący miał pewne problemy po taśmach Kaczyńskiego i ostatnich obietnicach socjalnych, jednak na ratunek przyszedł mu Rafał Trzaskowski
Rządzący mieli ostatnio wręcz serię wpadek. Przede wszystkim tych związanych z żonglowaniem rozmaitymi taśmami. A to nagrano samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego, a to wcześniej przedstawiciel Komisji Nadzoru Finansowego dał się przyłapać na próbie wymuszenia łapówki od właściciela jednego z polskich banków. Do tego doszły zarobki pań dyrektorek w Narodowym Banku Polskim. Kolejne obietnice socjalne nie przyniosły najwyraźniej spodziewanego efektu. Pomijając nawet to, skąd właściwie wziąć pieniądze na ich realizację. Chyba, że prawica liczyła na powszechne oburzenie w niedofinansowanej od przeszło dekady budżetówce. Jeśli tak, to osiągnęli pełen sukces.
Wydawać by się mogło, że Prawo i Sprawiedliwość w końcu ma realne szanse na może nie tyle wyborczą klęskę, co brak wyraźnego zwycięstwa. I wtedy prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski, podpisał deklarację LGBT+. O tym, że zamierza to zrobić, wiadomo było zresztą od dłuższego czasu. Wydawać by się mogło, że z deklaracji środowiska konserwatywne nie będą w stanie ukręcić nic więcej, niż robią to zwykle. Z początku najbardziej „kontrowersyjnym” zapisem deklaracji było utworzenie hostelu interwencyjnego. Problem jednak w tym, że deklaracja zakłada również edukację antydyskryminacyjną i seksualną dostępna w każdej szkole zgodna ze standardami Światowej Organizacji Zdrowia.
Standardy edukacji seksualnej WHO faktycznie zawierają sformułowania jeżące włosy na głowie
Te zawierają także tzw. „matryce edukacji seksualnej”, niejako ramowy plan w jaki sposób taka edukacja powinna być prowadzona. Nawet osoba o progresywnych poglądach mogłaby się zastanowić, co właściwie znaczyć ma „Radość i przyjemność z dotykania własnego ciała, masturbacja w okresie wczesnego dzieciństwa” w kategorii wiekowej 0-4 lata oraz 4-6 lat. Zapoznanie się z przywoływanymi standardami wydaje się być dobrym pomysłem dla każdej osoby zainteresowanej sprawą. Siłą rzeczy, zainteresowani są również konserwatyści. Wspomniany zapis, określenie go mianem „bardzo niezręcznego” stanowi spory eufemizm, wywołał burzę.
Z początku do boju ruszyli zwyczajowi harcownicy obozu Zjednoczonej Prawicy. Mowa o takich osobach, jak Krystyna Pawłowicz, Adam Andruszkiewicz, czy Patryk Jaki. Narracja rządzących jest jasna. „Tylko Prawo i Sprawiedliwość stanowi gwarancję bezpieczeństwa dla polskich dzieci przed zakusami środowisk LGBT i Platformy Obywatelskiej”. Jakie miałyby to być zakusy? Oczywiście, wykorzenienie polskiej tradycji, kultury, zaprowadzenie libertyńskiego piekła na zachodnią modłę i tak dalej. Zresztą, o co w tym wszystkim chodzi nie pozostawiła złudzeń małopolska kurator oświaty. Stwierdziła, że „LGBT to propagowanie między innymi pedofilii„. Teraz, widząc że przeprowadzone na szeroką skalę zarządzanie strachem przynosi efekt, do akcji włączyli się zarówno Jarosław Kaczyński, jak i premier Mateusz Morawiecki. Za nimi pozostali ważni politycy obozu rządzącego, chociażby marszałek Senatu, Stanisław Karczewski.
Rządzącym wcale nie chodzi o walkę z pedofilią, dobrze wiedzą że to co teraz wygadują to kompletne bzdury
O co w tym wszystkim chodzi? Przecież nie o walkę z pedofilią. Warto zauważyć, że konserwatywni politycy jakoś nie kwapią się do zabierania głosu w sprawie dużo bardziej istotnego procesu rozliczania wewnątrz Kościoła Katolickiego lat zaniedbań i błędów właśnie dotyczących przypadków pedofilii wśród kapłanów. Rozsądnym wyjaśnieniem jest oczywiście korzystanie z okazji, która sama wepchnęła się Zjednoczonej Prawicy w ręce. Przeciwnicy zarówno ideologiczni, jak i polityczni wystawili się sami – tylko głupiec by nie skorzystał. Problem w tym, że podobne sytuacje pojawiają się na naszej scenie politycznej od dłuższego czasu.
Wybory z 2015 r. upłynęły pod znakiem straszenia Polaków napływem migrantów z krajów bliskowschodnich. To właśnie zarządzanie strachem przed zamachami terrorystycznymi, a czasem wręcz „egzotycznymi chorobami”, w jakimś tam stopniu wpłynął na sukces wyborczy prawicy. Zresztą, kartą uchodźczą Prawo i Sprawiedliwość grało dość długo, zwłaszcza w trakcie rządów Beaty Szydło. Ta możliwość skończyła się razem z najbardziej gorącym okresem kryzysu uchodźczego. Skoro ten został w Europie w miarę opanowany, to nie ma już czym straszyć wyborców.
Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że to kolejny felieton mający na celu przywalić w obóz rządzący. Otóż, niekoniecznie. Kto powiedział, że tylko prawica stosowała tego rodzaju wybiegi? Z powodzeniem to samo robił przecież Donald Tusk. Przypomnieć w tym momencie należy zarówno „wojnę z dopalaczami”, jak i „walkę ze stadionowymi bandytami”? . Podobnie jak w przypadku straszenia uchodźcami, czy teraz środowiskami LGBT, z obydwu tamtych kampanii nie wynikło tak naprawdę nic dobrego. Nie rozwiązały też żadnego problemu w sposób trwały. Przykładem tego typu posunięć może być też pisowska kampania „Mordo ty moja” – starająca się przekonać Polaków, że grozi im tajemniczy „Układ”. Samo „straszenie PiSem” uskuteczniane od utraty władzy przez dzisiejszą opozycję, również świetnie wpisuje się w ten scenariusz. I piszę to w pełni świadomy wszelkiego rodzaju złych uczynków i posunięć obecnej partii rządzącej od ostatnich wyborów parlamentarnych
Zarządzanie strachem – czyli bohaterska walka z wyimaginowanym, samodzielnie stworzonym, zagrożeniem
Zarządzanie strachem polega na stworzeniu jakiegoś wroga, wzbudzeniu w społeczeństwie poczucia zagrożenia a potem przedstawienia siebie, jako jedynego gwaranta skutecznej ochrony przed nim. Najlepiej, oczywiście, jeśli wróg nie jest w stanie w żaden sposób się odwinąć. Nie może nim być konkretna osoba, bo tych dobra osobiste są chronione przez prawo. Co więcej, znieważenie drugiej osoby jest przestępstwem. Zgodnie z art. 216 kodeksu karnego, grozi za nie nawet rok więzienia.
Dobrym celem są grupy relatywnie niepopularne w społeczeństwie (jak chociażby urzędnicy, środowiska LGBT, ale też księża, kibice, narkomani, wyznawcy islamu). Takie mają ograniczoną możliwość obrony. Są też takie grupy, które ze swojej natury nie są zainteresowane szerszym udziałem w polskim politycznym piekiełku. Znakomitym kozłem ofiarnym, źródłem wszelkich niepowodzeń, jest w tym przypadku Unia Europejska. Nie tylko w Polsce zresztą, kampania za Brexitem również opierała się o zarządzanie strachem nie tylko przed utratą suwerenności na rzecz Brukseli, ale również przed zalewem… imigrantów z krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym z Polski. W naszym kraju dyżurnym wrogiem są jeszcze a to Niemcy, a to Rosjanie, a to „banderowcy”.
W dzisiejszych czasach robią to politycy i rozmaici aktywiści jak świat długi i szeroki, a my ciągle dajemy się nabrać na dokładnie tą samą sztuczkę
Przykłady ze współczesnej polityki na całym świecie można by mnożyć. Izrael stanowi zwyczajowe źródło wszelkiego zła w krajach muzułmańskich, strach przed „syjonizmem” pozwala odwrócić uwagę od problemów wewnątrz poszczególnych państw. Donald Trump wygrał prezydenturę między innymi hasłem budowy wielkiego muru oddzielającego USA od Meksyku. Mur ma powstrzymać Stany Zjednoczone przed zalewem przestępczości czy narkotyków. Zresztą, amerykańskie wojny z narkotykami, czy z terroryzmem, również opierają się tak naprawdę o ten sam mechanizm. W momencie, gdy próbuje się przekonać Polaków, że zachód tylko czeka, żeby wyrugować polską kulturę i tradycyjne wartości, na zachodzie Europy straszy się wyborców „faszyzmem” i „nacjonalizmem” wylewającym się między innymi z Polski. Rosjanie od dawna są straszeni „imperializmem” i „zgniłym zachodem”. Warto wspomnieć również o histerii związanej z walką z żywnością modyfikowaną genetycznie. Listę można by mnożyć praktycznie w nieskończoność.
Zarządzanie strachem nie zniknie, dopóki będzie pozwalało utrzymać albo zdobyć władzę
W zdecydowanej większości przypadków zagrożenie jest albo cynicznie wyolbrzymione, albo kompletnie zmyślone. Trudno byłoby posądzać na przykład polityków Prawa i Sprawiedliwości, w większości ludzi jednak wykształconych i inteligentnych, o to że święcie wierzą w spisek PO, Unii Europejskiej, WHO i środowisk LGBT, którego celem ma być seksualizacja niemowląt. Nie da się jednak ukryć, że to właśnie politycy – wszystkich opcji, we wszystkich krajach – zyskują na stosowaniu tej strategii.
Zarządzanie strachem odwraca uwagę od prawdziwych problemów danego kraju. Pozwala świetnie odwracać kota ogonem i przykrywać własne rozmaite grzeszki. Konsoliduje dany obóz polityczny i umacnia elektorat. Radykalizuje nastroje w społeczeństwie – bo przecież stawką nie jest już teraz jakiś tam budżet, tylko los dzieci. Kto nie myśli o dzieciach? Naznacza przeciwników politycznych, oraz ideologicznych. Stawką jest w tej grze władza. Władza to z kolei wielkie pieniądze, stanowiska do obsadzenia i wygodne życie dla siebie, rodziny i kolegów.
Myślałby kto, że po koszmarach XX wieku ludzie przestaną się łapać na dokładnie tą samą sztuczkę, która do nich pośrednio doprowadziła. Nic bardziej mylnego! Zarządzanie strachem się opłaca właśnie dlatego, że działa. I właśnie z uwagi na powszechność i skuteczność tej metody, należy o niej pisać. Warto pamiętać, że politycy przestrzegający nas przed jakimś straszliwym zagrożeniem, tak naprawdę wcale nie chcą naszego dobra – prędzej dóbr.