Pani Agnieszka Burzyńska to dziennikarka, którą zapewne kojarzy część internautów i czytelników prasy codziennej. Niegdyś związana z Wprost i RMF FM, obecnie czołowa twarz Faktu (Ringier Axel Springer Polska), goszcząca też regularnie w programach wideo np. Onetu (również Ringier Axel Springer Polska).
Jak zapewne wiecie, jestem przeciwnikiem dyrektywy w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym (w Polsce, błędnie, przyjęło się określać ją mianem ACTA 2). W moim odczuciu jest to leczenie grypy chemioterapią. Pod pretekstem walki o ochronę praw twórców, które faktycznie często są naruszane, wprowadza się rozwiązania wymierzone głównie w amerykańskich gigantów technologicznych oraz media niezależne od wielkich wydawnictw, które w ostatnich latach były beneficjentami np. mechanizmów Google czy Facebooka (blogerzy, instagramerzy, youtuberzy itd.).
Prym w tej walce wiodły zachodnie wydawnictwa prasy, na lobbing wydano spore pieniądze, pokrzywdzonych artystów hurtem zwożono do Strasburga, gazety w rozpaczliwych apelach drukowały puste okładki, a w tle politycy dobijali nawet targów typu ACTA 2 za Nord Stream 2. Niezły wysiłek jak na dyrektywkę o prawie autorskim, którym na co dzień – umówmy się – nikt z rządzących się za specjalnie nie przejmuje. Co innego dyrektywa o wielkim medialnym biznesie.
Agnieszka Burzyńska i stare media a ACTA 2
Generalnie media podzieliły się na dwie grupy. Pierwsze, należąca do dużych wydawców prasy, stanowczo zaangażowały się w walkę o ACTA 2, argumentując tym, że prawa autorskie i pokrewne dziennikarzy nie były dotąd w sieci dostatecznie szanowane. Próby dyskutowania i doprecyzowywania o tym w jaki dokładnie sposób, co szło nie tak, wykazywały moim zdaniem niepokojącą tendencję: dziennikarze nie wiedzą skąd się bierze ruch w internecie. Nie potrafią go budować, są beneficjentami tego co wrzuci im staż, renoma i budżet wielkiego wydawnictwa, ale samodzielnie na współczesnym rynku medialnym nie przetrwaliby kwartału.
Druga grupa zagorzałych przeciwników ACTA 2 to na ogół osoby, w stosunku do których dyskusyjne jest w ogóle określenie „dziennikarze” (choć nie zawsze). Natomiast są mistrzami budowania ruchu w sieci. Doskonale rozumieją mechanizmy internetu. Wiedzą jak napisać tekst, o czym powinien być, jaki dać mu tytuł pod wyszukiwarkę internetową, a jaki pod Facebooka.
Moim zdaniem dziennikarze starej daty nie zdali społecznego egzaminu i z medialnej frustracji wybrali takie 500+ dla prasy, czyli kuszeni wizją dodatkowej gotówki kompletnie przestali zważać na konsekwencję. Świadomie lub mniej świadomie opowiadali się za inicjatywą popierającą oligarchizację mediów, jednocześnie na wielu płaszczyznach wykazując, że nie rozumieją ich współczesnych (sieciowych) mechanizmów.
Na przykład pani Agnieszka Burzyńska na swoim koncie w serwisie Twitter zamieściła 10 dni temu tweeta o takiej oto treści:
Piszę artykuł. Mój pracodawca za to płaci. Giganci jak Google czy Facebook karmią się tymi treściami za darmo. Ilu dziennikarzy zatrudnia Google?
Analogia pani redaktor jest oczywiście kompletnie nietrafiona. Próbowałem zresztą jeszcze w marcu dociec co Agnieszka Burzyńska rozumie przez to, że Google i Facebook „karmią się jej treściami za darmo”. Niestety nie uzyskałem odpowiedzi. Internauci wobec tego ciągu myślowego pozostawali raczej krytyczni:
Boże święty ale przecież Google nie umieszcza go sobie na stronie Google. Com tylko ułatwia dostęp do niego. Rozumiem, że pracodawcy zależy na tym aby dotarł on do jak najmniejszej ilości odbiorców?
— mietczyński (@Mietczynski) March 28, 2019
Prosze przekazać redakcji by przestała optymalizować Wasza stronę www pod lepsze wyszukiwanie a także proszę się upewnić, że nie prowadzicie żadnej kampanii w wyszukiwarkach. Jeśli to zrobicie, to możecie podawać wyszukiwarke o kradzież jeśli znajdziecie tam swój tekst.
— Tomasz Szymanski (@szym_tom) March 28, 2019
1."Dziennikarz śledczy" napisał artykuł. Wydawca mu go opublikował (na"jedynce") i zapłacił. Pomówiony napisał do wydawcy sprostowanie. Wydawca go olał. Po 5 latach wydawca przegrał proces i opublikował przeprosiny – na 5 stronie w małej ramce. Internet zmienił zasady tej gry cdn
— Robert Gwiazdowski (@RGwiazdowski) March 28, 2019
Karmienie się treściami przez Google i Facebooka jest mitem często powtarzanym w tej debacie przez dziennikarzy z wielkich wydawnictw prasowych, ale brak tutaj jakiegoś zauważalnego ciągu logicznego, skoro Google i Facebook tych treści przecież u siebie nie publikują, a jedynie publikują odesłania do witryn je zawierających. Każda witryna w sieci zabiega o jak najlepszą ekspozycję w Google i Facebooku, a akurat większość wydawnictw opowiadających się za ACTA 2 zabiega szczególnie.
Idąc tropem rozumowania redaktor Burzyńskiej taka np. książka telefoniczna… Albo nie, pozostańmy w realiach branżowych. Właśnie skończyłem produkować serial telewizyjny, a TVN zapłaci mi za jego emisję. Giganci jak TeleTydzień czy Tele Świat karmią się tymi treściami za darmo. Ilu producentów telewizyjnych zatrudnia TeleTydzień? Co dalej, nowe opłaty reprograficzne dla Apple, bo na ich telefonach i komputerach czytamy wydawnictwa Axel Springer w sieci?
Google News jak TeleTydzień
Nie ma to sensu, prawda? Tyle, że właśnie w ten sposób działają usługi wyszukiwarki Google, Facebooka czy Google News. Jedyne czego możemy się z nich dowiedzieć, to że strona x zamieściła artykuł o takim nagłówku, a po kliknięciu przenosimy się do tej strony.
Pani Burzyńska rzuciła sobie taką chyba niezbyt celną refleksją. W końcu Google nie tylko trudno zarzucić, że sobie za darmo korzysta z Faktu, ale to raczej Faktowi można zarzucać, że jego artykuły i inne podstrony w nieprzyzwoitym stopniu optymalizowane są tak, by jak najczęściej wyświetlać się w Google.
Dwukrotnie próbowałem ustalić co redaktor Burzyńska rozumie przez karmienie się treściami za darmo przez Google i Facebooka. Za pierwszym razem nie dostałem odpowiedzi, za drugim razem nie tylko nie dostałem odpowiedzi, ale straciłem też możliwość dalszego obserwowania redaktor Burzyńskiej na twitterze (tzw. ban).
I właśnie takiej rzeczywistości boję się po wejściu w życie ACTA 2. Wielkie wydawnictwa rękami dziennikarzy będą sobie kreślić swoją wizję świata (a jakie to są wizje świata, to wystarczy pójść do kiosku, na ogół dwie różne w odwiecznej świętej wojnie przeciwko sobie), a dźwięk polemiki nie będzie słyszalny. Dziś to poczucie wolności dają nam w internecie amerykańscy giganci, pełni zresztą swoich własnych wad, z Facebookiem i Google na czele. Jeśli chcemy ustawowo przymusić ich do oddawania nam swoich pieniędzy („bez wątpienia stać je na to, by dzielić się pieniędzmi z europejskimi twórcami treści” jak argumentował swoje poparcie dla dyrektywy jeden z dziennikarzy wiodących mediów ekonomicznych – logiczne, jak stać, niech płacą), to z przyzwoitości wypadałoby nie wycierać sobie buzi prawem autorskim.