Już o 3.00 w nocy skończyłem oglądać jeden z moich ulubionych seriali, jednak z prawdziwym żalem muszę Wam wyznać jak bardzo jestem rozczarowany zakończeniem Gry o Tron.
Ważne – artykuł zawiera spoilery
Zakończenie to było w mojej ocenie tylko nieznacznie mniej rozczarowujące, co zakończenie House of Cards, choć scenarzyści do samego końca robili, co mogli, by dogonić swojego wielkiego rywala. Jednak po Grze o Tron się takiego rozwoju wypadków nie spodziewałem. Mamy w końcu serial oparty na książce, gdzie sporo czasu poświęcono kreacji świata. Większość odcinków słynęła z przynajmniej starannych motywacji bohaterów, logicznych ruchów i zachowań.
Osobiście nie mam zamiaru się czepiać wszelkiego rodzaju „teleportacji” czy pomijania drogi do rozwinięcia jakiegoś wątku, ponieważ jako widz telewizyjny godzę się z tym, że autorzy nie wszystko muszą nam pokazać na ekranie.
Nie godzę się natomiast z tym, że to co nam pokazano jest po prostu głupie, nielogiczne, niespójne, pozbawione głównych walorów serialu.
Nie rozumiem na przykład dlaczego „Gra o Tron” kończy się w tym momencie
Oczywiście książkowa saga to tak naprawdę „Pieść Lodu i Ognia” w tym kontekście można przyjąć, że faktycznie obserwujemy koniec zarówno naczelnych sił lodu, jak i ognia. Jednak „Gra o Tron” kompletnie się nie kończy.
Uważam, że gdyby przenieść serial na 5 lat do przodu, względem tego, co wydarzyło się w ostatnim odcinku, znajdziemy tam może nawet jeszcze większy bałagan, niż mogliśmy podziwiać przez ostatnie lata – oczywiście pod względem politycznym, bo problem zombie przynajmniej na jakiś czas mieszkańcy Westeros mają z głowy. Przypomina to trochę sytuację po I Wojnie Światowej, która w konsekwencji niezbyt stabilnego ładu i rozwiązania kwestii niemieckiej, doprowadziła w konsekwencji do dogrywki po 20 latach.
Finał Gry o Tron nie buduje nowego ładu w Westeros
Finał Gry o Tron jest pozbawiony sensu. Wprawdzie twórcy próbują nam powiedzieć, że nie został już nikt, kto mógłby podejmować rozsądne decyzje, a w radzie decyzyjnych możnych zasiadają już nawet przypadkowi asasyni i przemytnicy, ale z całą pewnością nie wyróżnia się na ich tle Tyrion, którego passa złych decyzji trwa.
Bo oto na króla Westeros zostaje namaszczony Bran, znany generalnie z braku kompetencji do zarządzania ludźmi oraz podręcznej wersji Wikipedii w swoim mózgu. Bran nie ma w zasadzie żadnego tytułu do tronu, poza tym, że wybrała go garstka ocalałych. Bran nie może też zapewnić żadnej linii sukcesji, a to z kolei oznacza, że prędzej czy później tron Westeros ponownie stanie się punktem zapalnym.
Bran The Broken
Pierwszą decyzją Brana, jako nowego króla, jest podarowanie niepodległości swojej własnej siostrze, przy jednoczesnym zignorowaniu ewentualnych roszczeń przywódców pozostałych „królestw”. Przed twórcami serialu stanęła fenomenalna okazja, by scalić wreszcie północ i południe królem ze Starków: Branem, Sansą lub uznawanym za swojego Jonem Snowem, jednak wybrali najbardziej karkołomny w skutkach wariant dwóch państw na jednym kontynencie. Co więcej, z racji bezpłodności Brana, pakt rodzeństwa niebawem nie będzie chronił nienaruszalności granicy, zaś północ o rozmiarach zbliżonych do połowy kontynentu może wykazywać ciągoty dominacyjne względem rozproszonego i uwikłanego w wewnętrzne spory południa.
Królowa Sansa i wyrzutek Snow
Prawowity król o uzasadnionych pretensjach do tronu, który dopiero co zabił uzurpatorkę, zostaje przerzucony przez mur jak ostatni wyrzutek. Doceniam tutaj oczywiście sprawną intrygę Sansy, które w innych okolicznościach nie byłaby w stanie uzyskać dla siebie korony. Natomiast trzeba sobie powiedzieć otwarcie i wprost, że Sansa cynicznie przehandlowała swojego kuzyna/przybranego brata w zamian za możliwość prowadzenia własnej polityki. Nie było bowiem racjonalnych powodów, by wysyłać Jona Snowa aż za/na mur. Co więcej, po odłączeniu Północy, Sansa mogła przecież dać mu schronienie w Winterfell, niepodlegającemu już prawom Westeros. Zapewne jednak obawiała się o swój własny mandat do sprawowania władzy ze względu na duże poparcie Jona ze strony miejscowej ludności.
Nie da się też ukryć, że odłączona Północ to przede wszystkim potężny cios w Brana, który nagle staje się nadanym królem pochodzącym z konkurencyjnego mocarstwa. Na pewno nie umocni to jego poparcia w królestwach Południa.
Namiestnik Tyrion
Nie da się też ukryć, że pełen obaw jestem na widok zaplecza politycznego Brana. Oto bowiem, jego liderem został znany z niepodejmowania dobrych decyzji Tyrion. O ile Jon Snow co do zasady przez cały sezon podejmował dobre decyzje, ale źle się to dla niego kończyło, tak w przypadku Tyriona obserwujemy sytuację dokładnie odwrotną.
Gabinet złożony z Tyriona i Bronna, pomimo zmian okoliczności i ciężkich perturbacji życiowych, nakazuje raczej spodziewać się szybkiego pogrążenia w hulaszczo-zawadiackim trybie życia obu jego głównych członków. Mam też pewne wątpliwości co do konieczności priorytetowego rozmyślania o odbudowie floty, choć to akurat jeszcze można wytłumaczyć faktem, że liderka Żelaznych Wysp sprawiała wrażenie najmniej zadowolonej z obsadzenia Brana na tronie.
Westeros pogrąży się w chaosie
Pomijam już różne inne smaczki, jak na przykład genialny pomysł założenia własnego rodu przez armię wojowników znanych z braku możliwości rozrodczych. Choć oczywiście same dwie wielkie armie puszczone „samopas” też mogą być istotną zmienną na politycznej mapie świata. Gdzieś tam też lata sobie dziki smok.
Moim zdaniem twórcy Gry o Tron przedstawili nam scenariusz naiwny, bajkowy, niepoważny. Grupka kolegów przy kawie i ciasteczkach, nie mając żadnego sensownego zaplecza wojskowego (to właśnie sobie gdzieś odpływa) postanowiła nakreślić nowy porządek świata. Ten porządek świata się jednak nie utrzyma w krainie, której bohaterów poznawaliśmy przez ostatnie sezony. Tam będą kolejne wojny na masową skalę. Chyba, że nagle najwytrawniejsi politycy fantastycznych krain przenieśli się do krainy z serialu Miodowe Lata. Tylko na miejscu bohaterów w obliczu tak nakreślonego porządku bałbym się nawet pana Kurskiego. Gra o Tron dopiero się rozpoczęła.