Zjednoczona Prawica w tym momencie przestała istnieć. W polityce wszystko jest możliwe – być może koalicjanci znowu jakoś się dogadają. Jeśli tak się nie stanie, to albo zostaną przeprowadzone przyspieszone wybory, albo rząd mniejszościowy będzie zarządzać Polską przez trzy lata. Mieliśmy już do czynienia z taką sytuacją.
Zjednoczona Prawica na dzień dzisiejszy nie istnieje – wszystko jednak może się zmienić w ciągu najbliższych dni
Stało się. Solidarna Polska i Porozumienie nie zrobiły tego, czego oczekiwało od nich Prawo i Sprawiedliwość. Ziobryści zagłosowali przeciwko „Piątce dla zwierząt„, partia Jarosława Gowina się wstrzymała. Sytuacji nie zmieniło nawet pojednawcze wycofanie drugiej kontrowersyjnej ustawy – dzięki czemu upadł projekt „Bezprawność Plus”.
Nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt została przegłosowana, projekt trafi do Senatu. Nie oznacza to bynajmniej, że Jarosław Kaczyński i PiS odpuszczą ex-koalicjantom. Słowem kluczowym jest w tym momencie właśnie „ex”. Politycy wiodącej partii Zjednoczonej Prawicy przekonują, że koalicję zerwano i efektywnie już teraz mamy rząd mniejszościowy.
Co dalej? Możliwości są właściwie trzy. Partie Zjednoczonej Prawicy mogą się dogadać – satelity znowu złożą hołd Prawu i Sprawiedliwości, posypią głowę popiołem, przeproszą i przestaną kąsać ręce Prezesa i premiera. W polityce wszystko jest możliwe, więc taki obrót sprawy nie jest wcale taki znowu nierealny.
Przedterminowe wybory to duże ryzyko dla PiS, rząd mniejszościowy wydaje się bezpieczniejszą opcją
Porozumienie i Solidarna Polska bez Prawa i Sprawiedliwości praktycznie nie istnieją. Mają mikroskopijne poparcie w społeczeństwie. Druga możliwość, a więc przyspieszone wybory parlamentarne, to dla dawnych koalicjantów właściwie wyrok.
By uciec przed politycznym niebytem obie partie musiałyby się „przykleić” do kogoś większego: Porozumienie zdawało się już przy poprzednim kryzysie sondować PSL, Solidarnej Polsce dość blisko poglądami do nacjonalistycznego skrzydła Konfederacji. Problem w tym, że dawni wasale PiS stanowią poważne polityczne obciążenie. Nie ma pewności, że ktokolwiek chciałby z nimi w ogóle rozmawiać.
Prawo i Sprawiedliwość za to powinno sobie poradzić. Owszem, może wyjść ze starcia wyborczego mocno osłabione – ale jednocześnie silniejsze bez konieczności oglądania się na koalicjantów. Takiemu rozwiązaniu sprzyja słabość parlamentarnej opozycji. Już teraz po internecie krąży żart, że fretki zrobiły więcej dla przełamania władzy PiS, niż opozycja przez ostatnie pięć lat. Oczywiście to nieprawda: w rozgrywce ostatnich dni wcale nie chodziło przede wszystkim o zwierzęta.
Lewicowy rząd mniejszościowy był w stanie dotrwać do końca kadencji w latach 2003-2005
Na horyzoncie czai się jednak sporo niewiadomych. Takich jak chociażby Szymon Hołownia i jego ruch Polska 2050. Za trzy lata najprawdopodobniej nie byłoby z nim większych problemów. Tyle tylko, że za kilka miesięcy nie ma co liczyć na marginalizację tego nowego stronnictwa do poziomu poniżej progu wyborczego. Z drugiej strony, PiS w sondażach może we wrześniowych sondażach liczyć na poparcie w granicach 40%. To zauważalnie gorszy wynik niż 43,59% uzyskany w wyborach parlamentarnych.
Dlatego rządzący mogą się zdecydować na rząd mniejszościowy do następnych wyborów. Wbrew pozorom, nie jest to rozwiązanie bez precedensu. Na to samo zdecydowało się SLD po rozpadzie koalicji z PSL w marcu 2003 r. Pomimo utraty większości w Sejmie, opozycja nie była w stanie skutecznie przeprowadzić wotum nieufności względem rządu Leszka Millera. Ten zrezygnował w momencie, który sam sobie wybrał – dzień po wejściu Polski do Unii Europejskiej.
Rząd mniejszościowy Leszka Millera zastąpił rząd Marka Belki, również bez większości w Sejmie. Był to bardzo niecodzienny gabinet. Opozycji nie udało się doprowadzić do wotum nieufności także wobec Belki, jednak ten stopniowo tracił poparcie partii któremu zawdzięczał on trwanie. W pewnym momencie swoje poparcie dla rządu wycofało nawet SLD – w momencie w którym Marek Belka skłaniał się w stronę Partii Demokratycznej, znanej także jako „demokraci.pl”. Ten rząd mniejszościowy przetrwał jednak do końca kadencji – do października 2005 r.
Bez większości parlamentarnej pozostaje administrowanie państwem, ale to żadna tragedia dla obozu rządzącego
Losy lewicowych rządów mniejszościowych powinien być jakąś wskazówką dla polityków PiS. Były w stanie przetrwać dwa i pół roku bez stabilnej, czy jakiejkolwiek, większości sejmowej. Różnica pomiędzy dawną lewicą a dzisiejszym PiS jest taka, że teraz teoretycznie Senat jest w rękach opozycji. Niemniej, samo Prawo i Sprawiedliwość jest formacją bardziej karną niż niegdysiejsze SLD.
Jak więc mógłby wyglądać rząd mniejszościowy PiS? Paradoksalnie takie gabinety najlepiej realizują zasadę rozdziału władzy wykonawczej od ustawodawczej. Z braku większości pozwalającej na swobodne uchwalanie ustaw, muszą skupiać się na ich wykonywaniu – a więc po prostu na zarządzaniu państwem. To nie jest mało: rząd wciąż ma pod kontrolą administrację, służby państwowe, rozporządzenia wykonawcze i oczywiście spółki Skarbu Państwa.
Brak większości Sejmowej sprawia jednak, że o bardziej ambitnych reformach może zapomnieć. Każda ustawa, z wyjątkiem tych co do których istnieje wśród posłów jakaś forma konsensusu, będzie drogą przez mękę. Trzeba w końcu przekonać jakąś partię opozycyjną, mającą brakujące głosy, do poparcia rządowego projektu.
Co oznacza w praktyce konieczność dania im czegoś, na przykład poparcia jakiegoś opozycyjnego projektu. Sposób sprawowania władzy przez PiS przez ostanie lata sprawił, że raczej nie ma tu co liczyć na szczególną wyrozumiałość opozycji.
Rząd mniejszościowy ma dla PiS dwie ogromne zalety – Rada Ministrów bez ciał obcych i nowy prokurator generalny
Są jednak pozytywy. Niewątpliwą korzyścią dla polityków PiS byłaby konsolidacja samego rządu i urządzenie go całkowicie po swojemu. Wyrzucenie z Rady Ministrów przedstawicieli ex-koalicjantów może paradoksalnie wzmocnić władzę Prawa i Sprawiedliwości. W końcu w ostatnich miesiącach to właśnie politycy Solidarnej Polski podkopywali pozycję Mateusza Morawieckiego. Jeżeli chodzi o Porozumienie, teoretycznie Jadwiga Emilewicz i tak została praktycznie zasymilowana przez PiS.
Można śmiało zaryzykować tezę, że koalicjanci stanowili poważne obciążenie dla PiS. Gdyby było inaczej, Jarosław Kaczyński z pewnością nie zdecydowałby się w tym momencie na tak drastyczne porachunki z Ziobrą i Gowinem z powodu fretek. W szczególności dotyczy to Solidarnej Polski próbującej wciągnąć Zjednoczoną Prawicę, a także premiera Morawieckiego, w jeszcze bardziej intensywną wojnę ideologiczną. Także w kwestiach klimatycznych.
Światopoglądowa krucjata Zbigniewa Ziobry utrudnia z kolei Morawieckiemu jakąkolwiek formę dogadania się z Brukselą. To duży problem gdy trzeba stawiać gospodarkę na nogi po recesji wywołanej przez epidemię koronawirusa.
Rząd mniejszościowy bez Ziobry to jeszcze jedna duża korzyść dla PiS: nowy prokurator generalny. Wymiana ministra sprawiedliwości oznacza szybką i zapewne brutalną likwidację udzielnego księstwa Solidarnej Polski w wymiarze sprawiedliwości. Paradoksalnie sam ten fakt oznacza ogromny skok jakościowy. Trudno bowiem sobie wyobrazić gorszego ministra sprawiedliwości i gorszy sposób zarządzania kluczowym resortem niż w stanie obecnym.