Ktoś by mógł pomyśleć, że ostatnia reforma edukacji nie przyniosła wielkich zmian w podręcznikach. Likwidacja gimnazjów w końcu nie zmieniła jakoś drastycznie programów nauczania. Są jednak drobne korekty. I tak na przykład antykoncepcja w podręczniku do biologii wydawnictwa Nowa Era dla klasy VII się nie znalazła. Dlaczego?
W chaosie reformy edukacji percepcji społeczeństwa mogły umknąć niuanse takie jak drobne korekty programów nauczania
Liczne reformy edukacji w Polsce z łatwością odciągają uwagę opinii publicznej od ważnych pytań o sam sens nauczania. W końcu czy w stanie permanentnego chaosu komuś chce się zastanawiać nad tym, czy szkoła powinna tylko uczyć czy może jednak także wychowywać? Nie oznacza to oczywiście że kwestia roli szkoły w życiu młodego obywatela nie leży w spektrum zainteresowania polityków.
Ci dawno już odpowiedzieli sobie na to pytanie: ich zdaniem szkoła powinna przede wszystkim wychowywać. To znaczy: przekazywać uczniom określony zestaw wartości. Problem z wartościami jest jednak taki, że różni ludzie mają do nich różne podejście. Na szczęście przy rozważaniu tak skomplikowanych dylematów rządzący zawsze mają w ręku stary jak świat argument: argument siły.
Skoro to politycy decydują o założeniach programów nauczania, to mogą do nich dodać tematy na których im zależy. Mogą również wyrzucić z programu treści, które z różnych powodów się im nie podobają. Wszyscy z pewnością kojarzą przepychanki odnośnie kanonu lektur obowiązkowych i nadobowiązkowych. Co się jednak stanie, jeśli akurat w grę wchodzi ulubiony temat moralistów wszelkiej maści w postaci rozmnażania? Odpowiedź jest prosta: antykoncepcja w podręczniku do biologii traci rację bytu.
Antykoncepcja w podręczniku do biologii nie mieści się ewidentnie w czyimś światopoglądzie
Gazeta Wyborcza informuje o ciekawym przypadku. W najnowszym wydaniu podręcznika do biologii dla klas VII szkoły podstawowej wydawnictwa Nowa Era zabrakło fragmentu dotyczącego antykoncepcji. To o tyle dziwne, że poprzednie – wprowadzone do użytku już po ostatniej reformie i stworzone na bazie analogicznego podręcznika dla gimnazjum – zawierało temat ten omówiono całkiem obszernie.
Młodzież mogła się dowiedzieć jakie istnieją metody zapobiegania ciąży – zarówno te naturalne, jak i chemiczne. Uczniowie mogli się dowiedzieć jakie każda ma wady i zalety. I tak na przykład słynny „kalendarzyk” jest zupełnie neutralny dla zdrowia, ale niekiedy pojawiają się problemy z ustaleniem dni płodnych. Prezerwatywy potencjalnie mogą być uszkodzone. Antykoncepcja hormonalna w niektórych przypadkach może stanowić zagrożenia dla stanu wątroby a środki plemnikobójcze uczulać.
Ktoś mógłby pomyśleć, że to całkiem pożyteczna wiedza dla młodzieży wieku, w którym zainteresowanie seksem jest niewspółmiernie duże względem zdrowego rozsądku i doświadczenia życiowego. Antykoncepcja w podręczniku do biologii dla klasy VII szkoły podstawowej nie mieści się jednak w czyimś światopoglądzie. Pytanie brzmi: w czyim?
Wydawnictwo przekonuje, że antykoncepcja w podręczniku znaleźć się nie mogła, bo nie ma jej już w programie
Samo wydawnictwo Nowa Era stawia sprawę jasno: skoro tej treści nie ma w programie nauczania, to nie ma jej też w podręczniku. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie żeby w podręczniku znalazły się treści rozszerzające wiedzę ucznia. Chyba, że komuś bardzo zależało, żeby akurat tej konkretnej wiedzy uczeń z podręcznika nie uzyskał.
Warto w tym momencie zwrócić uwagę na słowa poprzedniej minister edukacji narodowej z 2017 r. Anna Zalewska, zapytana o to czemu antykoncepcja wyleciała z programów nauczania, odpowiedziała: „Edukację seksualną zostawmy rodzicom”.
Sprawa wydaje się jasna: antykoncepcja w podręczniku się nie znalazła, bo nie życzy sobie tego Ministerstwo Edukacji Narodowej. Nie jest przy tym istotne, czy w grę wchodzą jakieś konkretne wytyczne z góry, czy swoista autocenzura po stronie wydawnictwa. Ot, taki mamy teraz polityczny klimat.
Naiwnością byłoby sądzić, że młodzież nie znajdzie informacji o antykoncepcji poza szkołą – tylko czy to aby na pewno dobry pomysł?
Pytanie jednak czy może jednak nie lepiej faktycznie zostawić edukację seksualną rodzicom? Można je zadać również w przypadku historii czy fizyki. Odpowiedź będzie taka sama. Nie każdy rodzic sam posiada dostateczną wiedzę, żeby nauczyć swoje dzieci czegokolwiek w tym zakresie. Nie każdy potrafi tę wiedzę przekazać, może też nie uważać jej za ważną. Trzeba przyznać, że o wiele trudniej znaleźć rodzica, który oburza się na samą myśl, że jego pociechy nauczą się czegoś o zasadach dynamiki Newtona.
Przekazanie uczniom potencjalnie przydatnej wiedzy w fachowy i względnie obiektywny sposób jest naprawdę dobrym pomysłem. Oczywiście, istnieją zajęcia wychowania do życia w rodzinie. Tam teoretycznie młodzież dowiaduje się także o antykoncepcji. Tyle tylko że są to zajęcia nieobowiązkowe, traktowane przez system jak zło konieczne a przez uczniów jak kolejną szkolną niedogodność której akurat łatwo się pozbyć.
Alternatywą nie jest w tym przypadku przekazywanie wiedzy o antykoncepcji i rozmnażaniu na lekcjach religii. Skądinąd najczęściej w sposób zdecydowanie odległy od współczesnej wiedzy naukowej. Cały problem tkwi w tym, że jeżeli antykoncepcja w podręczniku do biologii się nie znajdzie, to nie znaczy że młodzież tej wiedzy sobie nie zdobędzie. Istnieje bowiem coś takiego jak „internet”. Przy czym tutaj istnieje ryzyko, że uczniowie dowiedzą się czego trzeba bardziej ze stron pornograficznych niż naukowych.
Udawanie że antykoncepcja nie istnieje wyrządza szkodę nie tylko uczniom, ale i samym moralistom układającym programy
Co więcej, są jeszcze rówieśnicy. To w końcu szkoła jest najczęściej miejscem, w którym młodzież zapoznaje się z przekleństwami, używkami i innymi zjawiskami, od których polityczni moraliści tak bardzo by chcieli ją odciąć. Dlaczego w przypadku ludzkiej seksualności miałoby być inaczej?
Tkwi w tym swoisty paradoks. Moraliści chcieliby by szkoła, niczym w dziewiętnastowiecznych Prusach, kształtowała młodych obywateli tak jak rządzący sobie to odgórnie ustalą. Dlatego nie ma w niej miejsca dla treści sprzecznych z aktualnie obowiązującą agendą. Udawanie że te nie istnieją w praktyce oznacza ze strony systemu edukacji w najlepszym wypadku zaniechanie, w najgorszym bezwarunkową kapitulację. Może to i lepiej kiedy, na przykład, ekspertka MEN twierdzi że antykoncepcja prowadzi do ciąży.
Oczywiście, trudno byłoby współczuć osobom układającym podstawy programowe w tak absurdalny sposób. Niestety, skutki takich działań bądź zaniechań poniosą także uczniowie oraz i tak podkopywany na wszelkie sposoby autorytet szkoły jako takiej. Trzeba przyznać, że nasi konserwatyści na swój sposób mają rację. Szkoła to nie miejsce na uprawianie ideologii – żadnej, nie tylko LGBT, ale także tej konserwatywnej. Szkoła powinna przede wszystkim przekazywać uczniom wiedzę.
Jeśli zaś chodzi o zrzucanie tego zadania na rodziców, warto zadać sobie pytanie: po co nam w takim razie szkoła?