Wczoraj z Facebooka usunięto chwilowo profil Grupy Wyszehradzkiej. Czy nadmierne usuwanie internetowych kont ze względów ideowych nie jest złamaniem pewnej granicy, której przekraczać nie wolno?
Usunięcie Grupy Wyszehradzkiej z Facebooka
Jak informował na swoim profilu na Facebooku europoseł Patryk Jaki, oficjalny profil Grupy Wyszehradzkiej został usunięty z Facebooka. Grupa Wyszehradzka jak wiadomo – jest zrzeszeniem czterech państw: Polski, Czech, Słowacji i Węgier.
Profil – na co wskazują doniesienia przedstawione z kolei na twitterowym profilu zrzeszenia – został już przywrócony, tuż po interwencji. Czy sytuacja jest kolejnym przykładem ideologicznie nacechowanego ograniczania wolności słowa w internecie, co sugeruje Patryk Jaki?
Wydaje się, że w żadnym wypadku. Niemniej samo zdarzenie jest w pewien sposób kontrowersyjne. Sam fakt, że może ono budzić takie skojarzenia dowodzi, iż z wolnością słowa w internecie jest coś nie tak.
Oficjalny profil Grupy Wyszehradzkiej „lubi” niecałe 300 użytkowników. Nie zdziwię się, jeśli większość dołączyła zaraz po opublikowaniu wpisu przez Patryka Jakiego. Możliwe, że Facebook po prostu uznał stronę za – na przykład – podszywającą się pod prawdziwą instytucję.
Usunięcie Grupy Wyszehradzkiej z Facebooka było w mojej opinii zwykłą pomyłką, a nie – jak sugeruje Jaki – nieprzypadkowym działaniem.
Rozszerzony, korporacyjny canceling?
Usunięcie z Twittera profilu Donalda Trumpa, a także mające ostatnio miejsce banowanie instytucji i platform z „mainstreamowej” części internetowego ekosystemu wywołało pewien spór, którego istota jest jak najbardziej zrozumiała i oczywista.
Szeroko pojęta centroprawica nazywa tego rodzaju praktyki zamachem na wolność słowa, wolnościowcy z pewnym dystansem odnoszą się do wydarzeń (przecież zawsze można założyć swojego Facebooka i swój internet, co nie?), zaś chyba największa grupa (pozostali) z niemałą satysfakcją odbiera doniesienia o kolejnych banach.
Z przestrzeni publicznej – zarządzanej przez prywatne platformy – coraz częściej usuwa się treści, które znacznie odstają od pewnych reguł. Oczywiście zgadzam się z tym, że całkowita wolność słowa w zakresie publikowanych treści czy prezentowanych poglądów nie może istnieć.
Niezależnie od tego, jak wysoko stawia się wolność słowa – jako wartość – zawsze da się wyróżnić pewne granice. Dotychczas jednak powszechnie uznawane granice odnosiły się do treści pochwalających popełnianie przestępstw, bądź wprost wyrażające się w czynach zabronionych.
Facebook i Twitter dzisiaj mogą robić co chcą. Muszą jednak zdawać sobie sprawę ze znaczenia narzędzi, jakie dzierżą
Dziś zaś wystarczy, by były to treści (rzekomo, bądź nie) niedemokratyczne – jak sugerowanie fałszerstw w procesie wyborczym w USA. Nie zgodzę się jednak z bezwzględnie krytykującymi praktyki banowania profili. Podburzanie tłumów poprzez konstatowanie, że dopuszczono się największej zbrodni w demokratycznym ustroju – czyli fałszerstwa wyborczego – zasługuje na potępienie. Dlaczego?
Bo do amerykańskiego Kapitolu wdarli się w końcu zwolennicy Donalda Trumpa. Była to nawet próba – jak niektórzy wskazują – zamachu stanu. Podobnie sytuacja się ma w kontekście zbanowania Parlera, zwanego „prawicowym Twitterem” (nie tylko aplikacji, ale i całego serwisu, bowiem hostował go Amazon), gdzie właśnie zwolennicy Trumpa zaczęli się gromadzić.
Trudno jednak się nie zgodzić z tym, że – jakkolwiek nieprecyzyjne jest takie bipolaryzowanie debaty publicznej – gdyby to druga strona miała „w rękach” główne media społecznościowe, to zapewne i tak w końcu zaczęto by usuwać treści sprzeczne z fundamentalnymi wartościami i bezpieczeństwem publicznym (i ustrojowym USA), z tym że odwrotnie rozumiane.
Niemniej tego rodzaju rozszerzony canceling nie doprowadzi do niczego dobrego. Tym bardziej zasadne wydają się – już w odniesieniu do rodzimego podwórka – procedowane na poziomie unijnym regulacje, które ustaliłyby jakieś fundamenty dotyczące wolności słowa w internecie. Innej drogi nie ma.