Zasady w praworządnym państwie powinny być proste: jeśli zawiniłeś – ponosisz konsekwencje. Podpaliłeś system – gasisz pożar. A skoro sektor bankowy ma wiele grzechów na sumieniu przy udzielaniu tzw. kredytów walutowych, to naturalne jest to, że powinien za to zapłacić.
Łapanie się prawą ręką za lewe ucho oraz tłumaczenie, że koszty dla banków przełożą się na straty nas wszystkich, to – moim zdaniem – forma wybielania tego, co bankierzy przez lata, dla własnych zysków, wysmarowali smołą. A w ostatnich tygodniach tak to właśnie wygląda. Gdy tylko Sąd Najwyższy przekazał, że 25 marca 2021 r. zapadnie ważna uchwała w sprawie tzw. kredytów walutowych, prawnicy, ekonomiści oraz inni fachowcy pracujący na rzecz banków ze zdwojoną siłą ruszyli do przekonywania, iż nie można pogrążać sektora bankowego. Tej narracji ulegają również niektórzy dziennikarze.
Na łamach prasy i portali internetowych każdy z nas bez trudu może znaleźć opinie, w którym wskazuje się, że prawo prawem, ale nie wolno dorżnąć gospodarki.
Albo że sprawy są tak zawiłe, że nie sposób ocenić, kto kilka(naście) lat temu zawinił. Z kilkoma fałszywymi tezami warto jednak się rozprawić – bo to, co powinno być najistotniejsze, to uczciwość. Niezależnie od tego, czy na niej skorzystają bogate banki, roszczeniowi frankowicze, czy ktokolwiek inny.
Ot, zaglądam w opinię jednego z dziennikarzy, opublikowaną w poczytnym dzienniku, i czytam, że na przestrzeni lat nie dochodziło do wprowadzania klientów w błąd przy udzielaniu kredytów frankowych („rzekome wprowadzanie klientów w błąd”). Tym samym autor opinii poszedł w obronie banków znacznie dalej, niżeli idzie w 2021 r. samo środowisko bankowe. Dziś bowiem mało kto już twierdzi, że nie dochodziło do wprowadzania w błąd. Bankierzy i reprezentujący ich prawnicy przekonują sądy, że skutki tegoż wprowadzania w błąd nie powinny być tak daleko niekorzystne dla sektora, jak chcieliby tego kredytobiorcy.
Dalej tenże sam twórca opinii używa wyświechtanego już argumentu, że niekorzystne rozstrzygnięcia dla banków byłyby niedobre dla nas wszystkich. Bo chodzi o 30-40 mld zł strat, a to oznacza koszt dla gospodarki. Być może – na co zwraca uwagę mój kolega po fachu – niektórzy z nas odczuliby go bezpośrednio, gdyby okazało się, że któryś z banków załamałby się pod ciężarem frankowych rozstrzygnięć.
Z takim postawieniem sprawy nie mogę się zgodzić.
Prawo powinno być proste i promować zachowania przyzwoite oraz piętnować niewłaściwe
Jeżeli ktoś przed wieloma laty uczynił sobie źródłem zarobku nieetyczne wciskanie kredytów parawalutowych, sprzężając często swoją ofertę z innymi produktami o wysokim stopniu ryzyka, to wcześniej bądź później musi ponieść tego konsekwencje. Jeżeli ich nie poniesie lub część win odpuścimy ze względu na – uwaga, użyję teraz słowa, które tak mnie obruszyło w tekście kolegi – rzekomą niestabilność sektora, to wyślemy sygnał do wszystkich uczestników obrotu: kombinujcie i wprowadzajcie ludzi w błąd do woli, obyście tylko robili to na gigantyczną skalę!
Inny przykład to wątpliwości dotyczące wspomnianego już przeze mnie zapowiedzianego na 25 marca 2021 r. rozstrzygnięcia najpilniejszych zagadnień frankowych przez Sąd Najwyższy. W jednej z opinii opublikowanych w ostatnich dniach jej autorowi nie spodobało się jedno z pytań, które sformułowała do Izby Cywilnej SN pierwsza prezes SN prof. Małgorzata Manowska, dotyczące biegu przedawnienia. Ponoć pytanie to jest „kierunkowane” oraz niedobrze, że jest zamknięte. Pisząc trochę złośliwie, nie wiem, ile pytań prawnych kierowanych do SN przeanalizował w ostatnich latach autor opinii, ale wiem ile ja – kilkaset. I to, czego Sąd Najwyższy wręcz oczekuje od formułujących zagadnienie prawne, to sformułowania prostego pytania, na które można jednoznacznie odpowiedzieć. Dlatego pytanie zaczynające się od „czy” jest lepsze niż takie rozpoczynające się od „kiedy”. A – uspokajam tu autora opinii – kilkudziesięciu sędziów SN, wybitnych cywilistów, naprawdę nie uległoby tak prostej sztuczce socjotechnicznej jak zasugerowanie im odpowiedzi w pytaniu.
Dalej w tekście, do którego mam zastrzeżenia, jego autor wywodzi, że jeden z wariantów odpowiedzi na pytanie – to rzekomo kierunkowane – mógłby doprowadzić do fatalnego dla sektora bankowego (i, rzecz jasna, nas wszystkich) skutku, w którym „frankowicze dostaliby mieszkania za darmo”. Domyślam się, że chodzi o to, iż niekorzystne orzeczenie co do rozpoczęcia biegu przedawnienia miałoby spowodować niemożność skutecznego dochodzenia roszczeń banków od konsumentów.
Tu znów jednak muszę uspokoić przerażonych bankierów oraz dostrzegającego zagrożenie dla nas wszystkich ekspertów: art. 117[1] par. 1 kodeksu cywilnego stanowi wprost, że w wyjątkowych przypadkach sąd może, po rozważeniu interesów stron, nie uwzględnić upływu terminu przedawnienia roszczenia przysługującego przeciwko konsumentowi, jeżeli wymagają tego względy słuszności. Innymi słowy, ryzyko, które nakreślił w swym komentarzu probankowy autor, się nie ziści. Chyba że polskie sądy nagle uznałyby, że „darmowe mieszkania dla wszystkich frankowiczów” to najuczciwsze rozwiązanie. Szanse na taki prezent należy jednak ocenić jako nieznaczne.
Kolejny „frankowy absurd”, dostrzegany w ostatnich dniach przez środowisko bankowe, dotyczy definicji konsumenta
Sektor bankowy przekonuje bowiem, że nie ma powodu, ażeby dyrektywa unijna 93/13 chroniła osoby dobrze zorientowane. Przykładowo więc z ochrony konsumenckiej nie powinien korzystać prawnik, który nie zapoznał się wcale albo ledwie co przejrzał dokumenty kredytowe. Korzystać za to może szewc czy kowal. W probankowych tekstach na ten temat dostrzegam złośliwość, że bankowcy, prawnicy czy dziennikarze kilkanaście lat temu zaciągali kredyty, najwyraźniej nie dostrzegając abuzywności umów.
Szerzej o swojej opinii na ten temat pisałem w tekście o ochronie konsumenckiej, więc pokrótce jedynie wspomnę, że ja co prawda tzw. kredytu walutowego nigdy nie zaciągnąłem, umowę kredytową zawieraną na kilkadziesiąt lat bym przeczytał, ale – jak przystało na prostego chłopaka zajmującego się na łamach prasy zagadnieniami prawnymi – absurdem nazwałbym stanowisko sektora bankowego. Bo to, kto jest konsumentem, wynika wprost z unijnej dyrektywy. Artykuł 2 lit. b dyrektywy 93/13 stanowi, że „konsument” oznacza każdą osobę fizyczną, która w umowach objętych niniejszą dyrektywą działa w celach niezwiązanych z handlem, przedsiębiorstwem lub zawodem. Jedynym warunkiem więc jest, by nabywana nieruchomość była kupowana na użytek własny, a nie np. jako wkład do przedsiębiorstwa. Tym samym konsumentem jest kowal, szewc, ale też prawnik czy dziennikarze. Zarówno ci, którzy bronią sektora bankowego, jak i ci, których takowa obrona mierzi.