Pierwotnie mówiło się o „covidowych paszportach”, ostatecznie padło na „zielone certyfikaty”. Jak zwał tak zwał, Unia jeszcze przed wakacjami ma wprowadzić system, który ma umożliwić podróżowanie między państwami podczas epidemii. Do tego czasu będzie ona zapewne w pewnym stopniu opanowana, ale przy wolnym tempie szczepień na naszym kontynencie o jej końcu na pewno nie będziemy jeszcze mogli mówić.
Zielone certyfikaty
System zielonych certyfikatów ma być w pełni cyfrowy. Jak czytamy w Deutsche Welle, takie zaświadczenie będziemy pokazywać na przykład na lotnisku, równolegle z biletem czy dowodem osobistym. Co będzie zawierać taki certyfikat? Informację o tym czy kwalifikujemy się do podróży. A pozwoli nam na to spełnienie jednego z trzech warunków:
- zaszczepienie się preparatem dopuszczonym przez Europejską Agencję Leków
- bycie zakwalifikowanym jako ozdrowieniec po przejściu Covid-19
- okazanie negatywnego wyniku testu PCR
Taki covidowy paszport zwalniałby nas na przykład z obowiązkowej kwarantanny po przekroczeniu granicy danego państwa. Dziś zresztą jest podobnie – na przykład jeśli wjeżdżamy do Polski z Czech, to po okazaniu papierowego zaświadczenia o zaszczepieniu nie musimy izolować się przez dwa tygodnie. Unijny system ma jednak ujednolicić zasady dla wszystkich krajów i zmniejszyć panujący obecnie chaos w podróżowaniu.
Porządek kosztem równych praw
Już w styczniu pisałem o tym, że paszporty zdrowotne to rozwiązanie wątpliwe moralnie. Podstawowa wątpliwość jest oczywista: wyróżnianie zaszczepionych dyskryminuje tych, którzy na preparat cierpliwie czekają, ale z uwagi na swój wiek mogą jeszcze czekać wiele miesięcy. Przy obecnym tempie realizacji szczepień w Unii Europejskiej może się okazać, że na wakacje będą mogli wyjechać głównie medycy (którzy i tak nie będą mogli tego zrobić, zajęci walką z epidemią) i seniorzy. A, i w przypadku Polski jeszcze nauczyciele. Oczywiście jest też warunek posiadania negatywnego wyniku testu PCR, ale to rozwiązanie uderzy z kolei w nieco uboższych podróżnych. Nie we wszystkich krajach ten kosztowny test można bowiem wykonać za darmo na życzenie.
Zresztą rozwiązanie z negatywnym wynikiem testu PCR może nie załatwiać sprawy do końca. Jeśli bowiem przyjedziemy do danego kraju na dłużej, to w różnych miejscach znów będziemy mogli być proszeni o okazanie zielonego certyfikatu. A nasz negatywny wynik który będzie miał już, dajmy na to, tydzień, okaże się niewiele warty, bo przecież przez te kilka dni mogliśmy złapać wirusa na miejscu. Kolejna wątpliwość dotyczy ozdrowieńców – jest ich przecież znacznie więcej niż w oficjalnych rejestrach, wiele osób przeszło przecież Covid-19 bezobjawowo. Tymczasem nikt nie respektuje pozytywnych wyników testu na przeciwciała, co sprawia że wiele osób pozostanie w „szarej strefie” ozdrowieńców.
Kolejna wątpliwość dotyczy wystawiania zielonych certyfikatów tylko osobom zaszczepionym preparatami zatwierdzonymi przez ENA. Tymczasem na przykład rosyjska szczepionka na koronawirusa jest już podawana obywatelom Węgier. Jednak dopóki Sputnik V nie zostanie „przyklepany” przez unijną instytucję, nie będzie mógł on być „wpisywany” do paszportu. Oczywiście, można przyznać że węgierski rząd sam wyszedł przed szereg, wyposażając się w rosyjski preparat. Co jednak jeśli okaże się (a jest to wysoce prawdopodobne) że jest on równie skuteczny co, dajmy na to, AstraZeneca? Pytanie też co z zaszczepionymi tylko jedną dawką. Między pierwszą a drugą robi się coraz większe, nawet dwumiesięczne przerwy. Czy po pierwszym zastrzyku wciąż będziemy mieli utrudnione podróżowanie?
Oby to były certyfikaty tylko na chwilę
Jak widać, unijny system ułatwiający podróżowanie może wprowadzić jeszcze większe zamieszanie i porządnie zirytować miliony obywateli UE. Pozostaje mieć nadzieję, że dostawy szczepionek faktycznie ostro przyspieszą w drugim kwartale 2020 roku i zielone certyfikaty okażą się tylko mocno tymczasowym rozwiązaniem. Trudno bowiem zgodzić się na to, by coś co w jawny sposób dyskryminuje dużą część mieszkańców wspólnoty, weszło w obieg na stałe. Nie każdy niezaszczepiony to przecież antyszczepionkowiec. A wręcz przeciwnie – miażdżącą większość stanowią ci, którzy po prostu wciąż stoją w kolejce po zastrzyk.