W kwietniu 2020 r. prezes NBP Adam Glapiński stwierdził, że grozi nam deflacja. Realny spadek cen wówczas nie przyszedł, inflacja wynosi już ponad 15 proc. Istnieje jednak cień szansy, że jeszcze będziemy musieli prezesowi NBP zwrócić honor. Deflacja w Polsce w 2024 r. to scenariusz hipotetyczny, ale niekoniecznie zupełnie nierealny. Potrzeba tylko kilku dodatkowych katastrof
Dzisiaj spadek cen w gospodarce wydaje się scenariuszem wyjątkowo nieprawdopodobnym
Jak podaje Interia, istnieje cień szansy, że na sam koniec tego koszmaru wróci deflacja w Polsce. Ekonomiści banku Pekao zwrócili bowiem uwagę na pewną osobliwość znajdującą się w opublikowanej niedawno projekcji inflacyjnej NBP. Jednym z jej najważniejszych założeń jest spodziewany powrót inflacji do celu inflacyjnego pod koniec 2024 r. Nie jest to w tym momencie zbyt dobra wiadomość. Oznacza bowiem, że resztę tego roku i 2023 r. możemy spisać na straty. Ceny może przestaną rosnąć w tak zastraszającym tempie na początku 2024 r. Być może nawet zaczną spadać?
Warto przypomnieć, że prezes NBP Adam Glapiński w 2020 r. przekonywał, że grozi nam deflacja. O ile delikatny spadek cen w gospodarce kojarzy się nam dzisiaj raczej z powrotem do normalności, o tyle w tamtym okresie rzeczywiście było to zagrożenie. Po prostu miałaby stanowić ciszę przed inflacyjną burzą. Mniej-więcej taką, jaką mamy teraz. Deflacja w Polsce, na którą wskazują eksperci banku Pekao, to zupełnie inne zjawisko.
W jaki sposób ktoś w obecnym dramacie doszukał się choćby mikroskopijnej szansy na spadek cen? Chodzi o odchylenie od scenariusza centralnego prognozy inflacyjnej. Wystarczy, że wyniesie ono 90 proc. i już na początku 2024 r. możemy mieć deflację. Nie trzeba być ekonomistą, by odchylenie rzędu 90 proc. uznać za bardzo prawdopodobne. I to nawet biorąc pod uwagę, że dotychczasowe założenia Narodowego Banku Polskiego w sprawie inflacji niekoniecznie chciał się sprawdzać.
Co na to osoby, które zwracają uwagę na tę kwestię? Piotr Bartkiewicz, ekonomista banku Pekao, sprawę podsumowuje dość jednoznacznie:
Scenariusz, w którym mielibyśmy w Polsce deflację w 2024 roku, jest możliwy, ale nikt nie uznaje go za prawdopodobny. Żeby się zrealizował, potrzebna byłaby głęboka recesja na świecie połączona ze spadkami cen surowców, co w rezultacie mogłoby doprowadzić do spadku inflacji poniżej zera
Deflacja w Polsce wymagałaby kapitulacji zachodu przed Władimirem Putinem i głębokiej recesji na świecie
Już samo hasło „głęboka recesja na świecie” zwiastuje szereg poważnych kłopotów. Deflacja w Polsce z pewnością nie byłaby więc czymś, z czego należałoby się cieszyć. Trzeba przyznać, że akurat ten warunek nie jest taki znowu trudny do spełnienia. Światowa gospodarka znajduje się w końcu w stanie popandemicznego kryzysu, na który nałożyła się jeszcze wojna w Ukrainie. Tutaj właśnie zaczynają się elementy bardzo mało prawdopodobne.
Kolejnym założeniem jest szybkie zakończenie wojny w Ukrainie i wznowienie importu tanich surowców energetycznych z Rosji. Wszystko dlatego, że inflację w dużej mierze napędzają właśnie ich ceny. Jeszcze przed tegoroczną rosyjską inwazją na Ukrainę przez Europę przetoczyła się fala wzrostów cen. W momencie nałożenia na reżim Władimira Putina sankcji gospodarczych ceny surowców poszybowały do góry, z uwagi na spadek ich dostępności. Do tego należałoby dorzucić wykorzystywanie gazu jako instrumentu politycznych nacisków ze strony Rosji.
Głęboka recesja musiałaby zmusić państwa zachodnie do zniesienia sankcji i powrotu do relacji „business as usual” z Rosją. Jak by to miało wyglądać?
Jeśli weźmiemy pod uwagę hipotetyczną sytuację, w której dochodzi do recesji w kluczowych gospodarkach a w 2023 r. zaczynają płynąć surowce z Rosji, to zapewne i ropa staniałaby do 50 dolarów za baryłkę a ceny gazu również byłyby zbliżone do poziomów z lat poprzednich. Wtedy można sobie wyobrazić deflację rozumianą jako spadek cen detalicznych
Taki scenariusz nie wydaje się możliwy. Ukraina wciąż jest zdeterminowana kontynuować obronę swojego terytorium. Równocześnie Kreml cały czas upiera się przy kontynuowaniu „specjalnej operacji wojskowej”, pomimo sankcji, kosztów i strat. W tej sytuacji wznowienie importu surowców z Rosji byłoby po prostu kapitulacją ze strony zachodu.
Kolejnym niezbędnym cudem byłoby drastyczne ograniczenie popytu na paliwo i inne surowce
Nawet dla wyjątkowo spolegliwych wobec Moskwy rządów Niemiec i Francji byłoby to upokorzenie. Taki stan rzeczy trudno jest „sprzedać” wyborcom. Dla Polski spełnienie takiego scenariusza oznaczałoby katastrofę. Poza tym trudno się spodziewać, żeby Rosja czująca siłę i odnosząca zwycięstwo zaproponowała zachodnim „partnerom” korzystne warunki. Zwłaszcza że sama musi podźwignąć swoją gospodarkę i odbudować za coś armię. Bez tego nie może w końcu myśleć o podtrzymywaniu wizerunku „drugiej armii świata”, nie mówiąc nawet o kolejnej inwazji na któregoś z sąsiadów.
Co więcej, rządy desperacko wręcz starają się podtrzymać konsumpcję paliw. Przykładem mogą być obniżki cen w Polsce lub dopłaty dla konsumentów na wzór amerykański. Takie działania mają na celu ograniczenie skutków społecznych wzrostu cen. Równocześnie jednak utrzymują popyt na poziomie, który nie skłania producentów do obniżenia cen paliw. Piotr Bartkiewicz zwraca również uwagę na specyficzną sytuację branży naftowej jako całości, która dodatkowo sprawia, że w interesie poszczególnych koncernów jest utrzymywanie cen na możliwie wysokim poziomie.
Z kolei w przypadku ropy naftowej wyższe stopy w USA powodują, że finansowanie inwestycje w nowe odwierty będzie dużo trudniejsze. A przecież mówimy o branży, której w perspektywie kilku dekad przestanie istnieć. Ten sektor zresztą mocno się zmienił, jest nastawiony na szybkie zyski a nie na inwestycje w nowe odwierty
Istnieją oczywiście branże, w których rzeczywiście możemy spodziewać się spadku cen. Bartkiewicz wskazuje tutaj na rynek podzespołów. Ich dotychczasowy niedobór paraliżował szereg branż, między innymi produkcję nowych samochodów. Teraz mikroprocesorów ma być wręcz nadmiar. Ekonomista banku Pekao jest jednak sceptyczny co do przełożenia tych spadków na wskaźniki inflacji.