Nie wierzcie politykom i prorządowym propagandzistom. Żaden spadek cen nas nie czeka. Średnie ceny w gospodarce już nigdy nie powrócą do stanu sprzed kryzysu inflacyjnego. Co najwyżej przestaną rosnąć na jakiś czas. Nie wierzycie? Cel inflacyjny NBP wynosi +2,5 proc., a nie cokolwiek, co moglibyśmy uznać za deflację.
Nie, ceny wcale nie spadają wtedy, kiedy inflacja robi się mniejsza. Robią to dopiero wtedy, gdy jest ujemna
Od czasu do czasu jakiś polityk chlapnie głupstwo, że już niedługo czeka nas spadek cen, bo przecież inflacja spada. Można to jeszcze wybaczyć, bo przecież nie każdy musi rozumieć te wszystkie terminy ekonomiczne. Dezinflacja i deflacja nawet brzmią podobnie, prawda? Problem zaczyna się w momencie, gdy tego typu tezy powielają media, zwłaszcza te państwowe. Nieważne czy chodzi o zakłamywanie rzeczywistości na całego, czy zwykłe clickbaitowanie spadkiem cen, który okazuje się dotyczyć wyłącznie np. truskawek.
Cały problem polega na tym, że ceny już nigdy nie powrócą do stanu sprzed obecnego kryzysu inflacyjnego. Dotyczy to zarówno średnich cen w gospodarce, jak i cen na sklepowych półkach, które z punktu widzenia typowego obywatela są o wiele bardziej istotne. Przypomnijmy: żeby jakikolwiek spadek cen mógł nastąpić, potrzebna jest deflacja. Mówiąc prościej: inflacja musiałaby być ujemna, żebyśmy coś jednak zyskali, zamiast tracić z każdym miesiącem coraz bardziej. Dezinflacja sprawia jedynie, że tracimy coraz wolniej.
Oczywiście taki stan rzeczy ma dla nas wszystkich bardzo poważne konsekwencje. Ostatni rok jest dla nas czasem właściwie straconym. Nawet tempo wzrostu średniego wynagrodzenia w Polsce, które samo w sobie stanowi sposób na statystyczne mydlenie obywatelom oczu, nie było w stanie nadążyć za inflacją. Innymi słowy: istnieje spora szansa, że przez w czasie kryzysu inflacyjnego po prostu zbiednieliśmy. Mogło się tak stać nawet wówczas, gdy nominalnie nasze wynagrodzenie poszło w górę.
Co z tego wynika? To, że mamy pełne prawo się wkurzyć na naszych „przedstawicieli”, którzy sprawują władzę w naszym imieniu. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście na tych konkretnych głosowaliśmy i czy rzeczywiście całe to zamieszanie jest ich winą. Bo nie jest. Lekkomyślna polityka rządu i polityka monetarna państwa to jedynie część składowych obecnego kryzysu. Niekoniecznie nawet najważniejsze. Tylko czy to w jakiś sposób poprawia naszą sytuację? Niespecjalnie.
Spadek cen byłby scenariuszem wręcz niepożądanym dla państwa
Nie chodzi mi bynajmniej o jakieś przesadne krytykowanie obecnej władzy. O wiele istotniejsze jest to, co nieuchronnie czeka nas już po całkowitym zduszeniu galopującej inflacji i stonowanie naszych oczekiwań, które mogą być rozbudzone przez wszelkiej maści propagandę sukcesu.
Słowo klucz to w tym przypadku „galopująca”. W końcu nikt nawet nie planuje, by inflacja zniknęła z Polski w całości. Jeżeli ktoś nie wierzy, że ogólny spadek cen w Polsce nie nastąpi, to pragnę mu zwrócić uwagę na jedną istotną sprawę. Cel inflacyjny NBP cały czas wynosi +2,5 proc. Ten plusik postawiłem celowo, by zwrócić uwagę na to, że o ile konsumenci bardzo chętnie zobaczyliby spadające ceny, to dla decydentów byłby to scenariusz niepożądany.
Tutaj dochodzimy do niedającej się pogodzić sprzeczności interesów pomiędzy przeciętnymi zjadaczami chleba a państwem. Dla konsumenta i pracownika nawet minimalny wzrost cen jest czymś z natury złym. W końcu bezpośrednio przekłada się na wzrost kosztów życia.
W przypadku przedsiębiorców sprawa nie jest już taka jednoznaczna. Z jednej strony oni sami są konsumentami. Z drugiej zaś spadek cen może przerodzić się w stagnację, jeśli deflacja przyniesie spadek konsumpcji wywołany masowym pragnieniem wstrzymania się z poważniejszymi zakupami, aż będzie jeszcze taniej. To z kolei może oznaczać zapchanie magazynów i ograniczenie produkcji, co w rezultacie przyniosłoby wzrost bezrobocia i inne problemy. Zwłaszcza że obniżanie wynagrodzeń w warunkach deflacji nie wchodzi w grę.
Warto także wspomnieć, że deflacja nie opłaca się zwykle bankom. Spadek cen napędzałby obniżki stóp procentowych. Te regularnie prowadziłyby do zmniejszania oprocentowania lokat do poziomu, w którym ich opłacalność dla klientów banków spada na tyle, że ci wolą inwestować w dosłownie cokolwiek innego. Przerabialiśmy to w momencie, gdy niektóre banki zastanawiały się poważnie nad ujemnym oprocentowaniem depozytów.
Obyśmy wyciągnęli jako społeczeństwo jakieś wnioski z kryzysu inflacyjnego
Dla odmiany państwu inflacja się opłaca. Spadek cen w gospodarce oznaczałby niższe kwoty zakupów i niższe dochody z VAT czy akcyzy. Do tego inflacja ułatwia kreatywne zarządzanie długiem publicznym. Głównym ryzykiem dla sprawujących władzę są oczywiście koszty społeczne i ryzyko wywiezienia na taczkach przez „wdzięcznych” obywateli.
Czy rzeczywiście ekonomiści i politycy mają rację, gdy przekonują, że deflacja byłaby poważnym problemem? Nie. Nominalnie mieliśmy z nią do czynienia w Polsce w latach 2014-2016. Niebo jakoś nie spadło nam na głowy, mieliśmy wręcz do czynienia z okresem względnego prosperity.
Jak już wspomniano, taki scenariusz nam nie grozi. To oznacza, że musimy się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości, w której ceny produktów, które kupujemy na co dzień, zdążyły wystrzelić poza granice zdrowego rozsądku. Teoretycznie wraz ze wzrostem wynagrodzeń w gospodarce z czasem powinniśmy nadrobić i będzie nas znowu stać na tyle samo dóbr, co parę lat temu. Oczywiście nie ma co patrzeć na wzrost średniego wynagrodzenia, którym co jakiś czas chwalą się politycy. W końcu jeśli nie zarabiamy średniej krajowej, to nasze dochody rosną zauważalnie wolniej, o ile w ogóle.
Możemy także wyciągnąć wnioski na przyszłość. Przekonujemy się w końcu na własnej skórze, że ta cała makroekonomia jednak ma bezpośredni wpływ na komfort naszego życia. Podobnie zresztą jak polityka monetarna, budżetowa i inne kwestie, którymi na co dzień mogliśmy sobie nie zaprzątać zbytnio głowy. Okazuje się, że sprawy gospodarcze są przynajmniej równie ważne, jak cała ta światopoglądowa młócka, którą tak lubimy się ekscytować jako społeczeństwo i elektoraty.