Chińskie władze kontynuują swoją walkę z promowaniem „szkodliwych wartości” w tamtejszych mediach społecznościowych. Tym razem na celowniku znaleźli się przedstawiciele jednej z najmniej szanowanych w Polsce profesji. Co jednak ciekawe, walka z influencerami w Chinach ma uderzać przede wszystkim w obnoszących się pieniędzmi samozwańczych coachów. Aż szkoda, że nie możemy w podobny sposób zabrać się za internetową patologię w Polsce.
Walka z influencerami w Chinach ma konkretny cel: coache udający rekinów biznesu oraz bananowa młodzież
Rzadko kiedy zdarza mi się chwalić posunięcia władz Państwa Środka. Tym razem jednak istnieje spora szansa, że będę musiał zrobić wyjątek. Powodem jest walka z influencerami w Chinach. Czyżby aż tak bardzo nie lubił przedstawicieli tej profesji, że jestem gotów przyklasnąć kolejnemu przejawowi narzucania totalnej kontroli przez wszechwładną Komunistyczną Partię Chin? Nie do końca. Tak się jednak składa, że najwyraźniej Chiny i Polska mają dość podobny problem, z którym nasz kraj nie umie sobie poradzić.
Zacznijmy jednak od przyczyn kolejnych cenzorskich zapędów ze strony chińskich władz. Przyzwyczaiły już nas do działań zmierzających do promowania „właściwych” i zwalczania „szkodliwych wartości” wśród młodzieży. To stąd wzięła się potrzeba ograniczania TikToka i gier online młodym Chińczykom. Te ostatnie były nawet do pewnego stopnia prokonsumenckie, bo uwzględniły potrzebę ograniczania wydatków na dobra cyfrowe w grach. Warto dodać: tamtejszy rynek jest tak drapieżny i nastawiony na wyciąganie z graczy pieniędzy, że nawet najbardziej pazerni zachodni producenci o takich zyskach mogą tylko pomarzyć.
Teraz za szkodliwe wartości uznano kult pieniądza. Chodzi o afiszowanie się zamożnością i stanem portfela przez popularnych influencerów. Jako że tamtejszy rząd w pełni kontroluje chiński internet i nie przejmuje się takimi drobiazgami jak prawa i wolności obywatelskie, ukaranie „winowajców” nie stanowiło większej trudności. Brzmi to może jak kolejny dzień w państwie sprawującym totalną kontrolę nad obywatelami. Jest w tym jednak pewien element szczególnie wart uwagi.
Otóż walka z influencerami w Chinach zgodnie z oświadczeniami tamtejszych platform społecznościowych jest przeprowadzana bardziej precyzyjnie. Nie chodzi o wszystkie internetowe osobistości, ale o tych, którzy fałszywie kreują wizerunek bogatych rekinów biznesu i na tym zarabiają. W jaki sposób? Na przykład prowadząc szkolenia za ciężkie pieniądze dla tych, którzy marzą o pójściu w ich ślady. Zgadza się: chodzi o ten specyficzny irytujący typ coacha rzekomego biznesmena, który możemy znaleźć także w Polsce.
Internetowa patologia jest w Polsce niemalże nie do usunięcia, ale to może dobra wiadomość
Warto także wspomnieć, że na celowniku restrykcji znaleźli się także młodzi Chińczycy będący dziećmi lokalnych bogaczy. W Polsce określilibyśmy ich mianem „bananowej młodzieży”, na zachodzie furorę robi określenie „nepo-baby”. Walka z influencerami w Chinach ogranicza się więc do tych internetowych osobistości, które nie zarobiły swojego majątku uczciwie. Akcja czyszczenia tamtejszych mediów społecznościowych ma potrwać przez dwa miesiące.
Siłą rzeczy sugerowałbym traktować każde zapewnienie chińskich władz z dużym przymrużeniem oka. W końcu cały czas mówimy o reżimie komunistycznym, które to w swej naturze mają bardzo kreatywne zarządzanie prawdą. Równocześnie trzeba jednak przyznać, że deklarowane założenia tych konkretnych restrykcji brzmią kusząco. Nie da się ukryć, że my również mamy całkiem sporo szkodliwej treści w internecie, z którą nasze władze niespecjalnie sobie radzą.
Walka z patostreamami ciągnie się już któryś rok, bez większych sukcesów. Nie pomogły akcje informacyjne, co do których chyba nikt nie robił sobie większych nadziei. Z pomysłów wykorzystania prawa karnego również nic nie wyszło. Zresztą poza internetem nie jest dużo lepiej, o czym najlepiej świadczy niesłabnąca popularność freak fightów. Z internetowymi „rekinami biznesu” oferującymi szkolenia dla naiwniaków również mamy problem. Do tego dochodzą wszelkiej maści cyberprzestępcy, farmy botów wykorzystywanych nawet przez polityków, a nawet ledwie skrywaną agenturę wpływów wrogich państw.
Chińskiego rozwiązania problemu internetowej patologii nie wdrożymy. Na przeszkodzie stoi między innymi Konstytucja RP zakazująca wprost cenzury prewencyjnej. Likwidowanie przejawów aktywności poszczególnych „twórców” jest dopuszczalne, jeśli ci złamią jakieś przepisy. W praktyce idzie dość niemrawo. Aktywizacja następuje co najwyżej przy okazji jakichś głośnych skandali.
Być może jednak medialna patologia stanowi cenę, jaką płacimy za względnie wolny internet. Państwo nie jest w stanie wyrzucić patostreamów, freak fightów i coachów-naciągaczy z Sieci. Równocześnie jednak politycy nie są w stanie odcinać zwykłych obywateli, którym po prostu z daną opcją jest nie po drodze.