Co jakiś czas możemy usłyszeć, że na zachodzie stosuje się znaki drogowe z zalecaną prędkością. To taka propozycja dla kierowców, za zignorowanie której nie grożą żadne konsekwencje. Przyznam, że taki pomysł wydaje mi się co najmniej dziwaczny. W polskich warunkach zalecana prędkość i ta maksymalna dopuszczalna to właściwie jedno i to samo.
Wygląda na to, że mieszkańcy innych państw Europy lubią sobie komplikować życie
Podróżujący po krajach Europy mogą dostrzec znaki drogowe, których nie stosuje się w Polsce. Jednym z nich są te podające zalecaną prędkość na danym odcinku drogi. Niekiedy mają kształt zbliżony do naszych ograniczeń prędkości, ale zamiast czerwonej obwódki występuje zielona. Takie rozwiązanie stosują Brytyjczycy. Niemcy zamiast tego wolą niebieskie kwadraty z białymi liczbami. Amerykanie używają żółtych kwadratów z czarnymi liczbami. Jak na taki znak drogowy powinien zareagować kierowca? Zalecana prędkość to właściwie niezobowiązująca sugestia. Za jej przekroczenie nie grozi żadna kara.
Czy takie rozwiązanie ma w ogóle sens? Nie ma się co oszukiwać: nie w Polsce. Nasi kierowcy od dawna pomstują na ograniczenia prędkości, sugerując, że często są ustalane w zbyt niskiej wysokości. Rzekomo zarządcy dróg dochodzą do wniosku, że kierowcy przekraczają dozwoloną prędkość o względnie stałą liczbę kilometrów na godzinę. Dzięki zaniżaniu ograniczeń mają uzyskiwać rozsądne wartości w praktyce. Tego typu rewelacje uznałbym raczej za kolejną miejską legendę. Równocześnie nie da się ukryć, że problem z nagminnym przekraczaniem dozwolonej prędkości jest na polskiej drodze codziennością.
Wcale nie chodzi mi o kierowców nastawionych na brawurę z mentalnością spod znaku „jeżdżę szybko, ale bezpiecznie”. Mam na myśli najzwyklejsze w świecie przekraczanie dopuszczalnej prędkości o dziesięć-dwadzieścia kilometrów na godzinę na prostej pustej drodze. Dlaczego to robią? Odpowiedź najczęściej będzie brzmiała „dlaczego by nie?”. Nie popieram, ale na swój sposób rozumiem. Poruszamy się w końcu samochodem po to, by dojechać do celu tak szybko, jak to jest możliwe przy zachowaniu bezpieczeństwa dla siebie, otoczenia oraz własnego portfela.
Zeszłoroczne wyniki badań europejskiego projektu Baseline przeprowadzone przez Instytut Transportu Samochodowego sugerują, że 79 proc. polskich kierowców przekracza dozwoloną prędkość. To i tak znacząca poprawa, która dokonała się w stosunkowo szybkim czasie. Badanie Europejskiego Barometru Odpowiedzialnej Jazdy z 2019 r. wskazywało poziom aż 90 proc.
Zalecana prędkość w Polsce się nie sprawdzi, bo nasi kierowcy jeżdżą zwykle z tą maksymalną dopuszczalną
W tym kontekście zalecana prędkość staje się czymś, na co praktycznie żaden kierowca nie będzie zwracał najmniejszej uwagi. Jeżeli wolno mu jechać szybciej, to najprawdopodobniej tak właśnie zrobi. Wspomniałem już wyżej o kwestii czasu przeznaczonego na jazdę. Kolejnym czynnikiem wartym uwzględnienia jest ten ekonomiczny. Płynna jazda z optymalną prędkością właściwą naszemu silnikowi oznacza mniejsze zużycie paliwa, a to prowadzi do niższych kosztów utrzymania auta. Dlatego jazda po mieście z częstym zatrzymywaniem się i prędkością maksymalną 50 km/h potrafi być szczególnie kosztowna.
Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że w polskich warunkach zalecana prędkość i maksymalna dopuszczalna są praktycznie jednym i tym samym. Gdyby je rzeczywiście na siłę rozróżniać i nie stosować żadnej sankcji za ignorowanie tej pierwszej, to możemy mieć wręcz pewność, że będzie ona ignorowana przez kierowców. Po co w takim razie mielibyśmy wprowadzać nowe znaki drogowe, które co najwyżej wzbudzałyby umiarkowaną konsternację ze strony uczestników ruchu drogowego?
Warto przy tym wspomnieć, że w Polsce obowiązuje druga kategoria znaków wskazujących dopuszczalną prędkość. Mam na myśli nakaz jazdy z określoną prędkością minimalną. Chodzi o znaki C-14. Mają kształt niebieskiego koła z białą liczbą. W tym przypadku ich istnienie jak najbardziej ma sens. Urzeczywistniają bowiem nakaz jazdy z prędkością nieutrudniającą jazdy innym kierującym.
Stawia się je najczęściej w miejscach, w których zarządcy dróg zauważą, że kierowcy z jakiegoś powodu zwalniają, choć warunki tego nijak nie uzasadniają. Może to być na przykład wjazd do tunelu.