Już prawie 10 lat minęło od uchwalenia ustawy, która miała sprawić, że śmieciowe jedzenie w szkołach przejdzie do historii. Czy tak się stało? Ależ skąd. Dzieciaki wciąż mogą raczyć się słodyczami, które wezmą sobie z domu, albo kupią w sklepach po drodze do szkoły. Niekiedy nawet mogą skorzystać z automatów vendingowych w środku. Cały ten zakaz to tak naprawdę zawracanie głowy wszystkim zainteresowanym.
Czy warto było w imię walki o zdrowe żywienie dzieci zatapiać wiele szkolnych sklepików? Wątpię
Chyba każdy słyszał o zakazie śmieciowego jedzenia w szkołach, który obowiązuje od 1 września 2015 r. Z placówek oświatowych zniknęły fast foody, słodycze, czipsy i słodzone napoje. Szkolne sklepiki miały oferować uczniom zdrowe jedzenie: warzywa, owoce, kanapki pełnowartościowego pieczywa, sałatki i przetwory mleczne. Po drodze nowe prawo nieco złagodzono poprzez umożliwienie sprzedaży drożdżówek. Przepisy pozostały jednak dość restrykcyjne. Ktoś naprawdę spodziewał się, że to zadziała?
Dane z 2014 r. sugerowały, że jedynie 1 proc. uczniów robiąc zakupy w szkolnym sklepiku, rzeczywiście kupowało warzywa i owoce. Można się spodziewać pewnej poprawy ze względu na brak niezdrowej alternatywy w ofercie. Jeżeli ktoś uważa, że zakaz musiał fatalnie wpłynąć na opłacalność prowadzenia takiej działalności, to ma oczywiście rację. Wspominaliśmy wówczas na łamach Bezprawnika, że sklepiki znikały ze szkół przez restrykcyjne przepisy. Z Pomorza na przykład miało zniknąć ich aż 80 proc. Później kolejnym ciosem okazała się epidemia covid-19, a następnie kryzys inflacyjny.
Niemal dekada funkcjonowania zakazu to całkiem dobry moment na zastanowienie się, czy śmieciowe jedzenie w szkołach powinno pozostać zakazane. Ktoś mógłby powiedzieć, że zdrowie dzieci jest czymś najważniejszym. Czy nie mamy jednak przypadkiem do czynienia z ciągłym uderzaniem głową w mur? Są mocne powody, by sądzić, że zakaz pozostaje absolutnie nieskuteczny.
Jeżeli ktoś myślał, że zakaz choćby spowolni epidemię otyłości wśród dzieci, to był strasznie naiwny
Przede wszystkim nic nie wskazuje na to, by jego wprowadzenie w jakiś sposób powstrzymało albo chociaż spowolniło epidemię otyłości wśród dzieci i młodzieży. Słyszymy o niej z ust polityków wprowadzających kolejne reformy z zaskakującą wręcz regularnością. Interesującą informację na temat skali zjawiska znajdziemy na stronie internetowej Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Szczecinku na rządowej platformie gov.pl.
Najnowsze (2018 r.) wstępne wyniki badania zachowań zdrowotnych młodzieży w wieku 11-15 lat (międzynarodowe badanie HBSC, w którym od wielu lat uczestniczy również Polska) wskazują, że nadmierna masa ciała występuje u 29,7% chłopców i 14,3% dziewcząt (wg kryteriów WHO, 2007). Odsetki te są wyższe o kilka procent w porównaniu do wyników edycji tego badania z 2014 r. W latach 2014-2018 odsetek młodzieży z nadmierną masą ciała wzrósł z 19,9% do 21,7% przy czym silniejsze pogorszenie zaobserwowano u chłopców w porównaniu do dziewcząt, a biorąc pod uwagę wiek – u 13-latków obojga płci.
Jak to możliwe, skoro śmieciowe jedzenie zniknęło ze szkół? Tutaj docieramy do bardziej funkcjonalnych przesłanek świadczących o bezcelowości utrzymywania zakazu. Uczniowie mogą przecież cały czas kupić sobie niezdrowe przekąski, gdziekolwiek tylko zapragną, byle robili to poza szkołą. W jej okolicach prawdopodobnie jest jakiś całkiem zwyczajny sklep. Niech to będzie Żabka, Dino albo Lidl. Dzieci mogą korzystać z całego dobrodziejstwa asortymentu takiego miejsca. Wyjątek stanowią produkty przeznaczone dla osób dorosłych, a więc przede wszystkim alkohol i papierosy.
Można postawić tezę, że zakaz śmieciowego jedzenia w praktyce przypomina trochę sytuację zakazu handlu w niedzielę. Skoro cała Polska mogła zmienić swoje zwyczaje i przestawić się na robienie zakupów w sobotę albo poniedziałek, to czemu nie mogliby tego zrobić młodzi ludzie? Nie mogą wyjść ze szkoły, ale mogą sobie kupić słodycze przed albo po zajęciach.
Nic też nie stoi na przeszkodzie, by dzieci brały niezdrowe jedzenie z domu. Owszem, art. 52c ustawy o bezpieczeństwo żywności i żywienia zakazuje sprzedaży śmieciowego jedzenia w szkołach. Stoi także na straży jakości produktów podawanych w szkolnej stołówce. Śmieciowe jedzenie w szkołach samo w sobie pozostaje jednak legalne. Nic dziwnego, że motyw ucznia dilera słodyczy zdążył po drodze trafić do popkultury.
Śmieciowe jedzenie w szkołach cały czas jest. Niekiedy nawet da się je kupić w automacie albo od lokalnego dilera
Owszem, ktoś mógłby w tym momencie zrzucić całą winę na rodziców, którzy nie dostrzegają geniuszu interwencji ustawodawcy i nie chcą się do niej przyłączyć. Wszystko by się udało, gdyby tylko uczniowie nie dostawali niezdrowego jedzenia w domu! Okazuje się jednak, że niektórzy dyrektorzy szkół tolerują na swoim terenie automaty vendingowe zawierające także zakazane produkty.
Prawdę mówiąc, trudno im się dziwić. Jeżeli na przykład szkolny sklepik zamknął się już kilka lat temu, a jedzenie na stołówce nie cieszy się popularnością, to dostęp do żywności i napojów jakoś trzeba uczniom zapewnić. Równocześnie GIS nie jest w stanie skutecznie kontrolować takich urządzeń bez dostępu do wnętrza automatu. Przy okazji warto wspomnieć, że kontrole wykazują nieprawidłowości w przynajmniej co dziesiątym sklepiku czy co dwudziestej stołówce.
Co w takim razie zrobić z zakazem? Można uznać porażkę i go uchylić. Byłoby to rozwiązanie zdroworozsądkowe. Jeżeli przepisy nie mogą zmienić rzeczywistości, to przynajmniej niech nie komplikują ludziom życia. Wychowywanie na siłę nawet młodych Polaków po prostu nie mogło się udać. Problem w tym, że politycy bardzo nie lubią przyznawać się do błędu.
Możemy też nie robić nic. Śmieciowe jedzenie w szkołach jak było, tak będzie dalej. Urzędnicy zaś odtrąbią sukces i będą dalej nas przekonywać, że tak bardzo walczą o zdrowie dzieci. Ostatnie rozwiązanie stanowi rzecz jasna dalsze zaostrzenie przepisów. Można w końcu zakazać także wnoszenia na teren szkoły niezdrowych produktów. Skoro możemy kombinować, jak tu wyrzucić ze szkół smartfony, to czemu nie tłuszcz i cukier? Oczywiście państwo nie ma żadnego wpływu na to, co dzieci robią przed szkołą i po szkole. Szybko więc wrócimy do punktu wyjścia.