Po przemianach ustrojowych z 1989 r. własność prywatna odgrywa ogromną rolę nie tylko w naszej codzienności, ale także w życiu gospodarczym. Nic więc dziwnego, że artykuł Gazety Wyborczej o włamywaniu się do mieszkań komunalnych, a następnie ich „zasiedlaniu” był swego rodzaju szokiem kulturowym dla wielu osób.
Mam wrażenie, że odbił się znacznie szerszym echem po sieci, niż jakiekolwiek taśmy Kaczyńskiego, które zostały opublikowane tam do tej pory. Czy wynika to z poczucia niesprawiedliwości? W końcu dla większości z nas opłacenie czynszu i najmu stanowi znaczny udział w wydatkach. Może wynikło to jednak z głęboko zakorzenionego szacunku dla własności prywatnej? W tym kontekście pojawia się pytanie – czy we własność prywatną wierzą wszyscy?
W cywilizacji europejskiej trudno podważyć fakt, że własność prywatna towarzyszyła nam od zarania. Jeżeli cofniemy się do starożytnego Rzymu czy starożytnej Grecji – gdzie kultura łacińska, tam i własność. Jeżeli stopniowo będziemy poruszać się coraz dalej i dalej od kolebki naszego europejskiego dziedzictwa, w końcu znajdziemy jednak zupełnie inne kultury – czy i one wierzyły we własność prywatną?
Czym jest własność prywatna?
Często jednak gdy przychodzi nam zdefiniować coś oczywistego, pojawia się problem – doskonale wiemy o co chodzi, znacznie ciężej ubrać to w spójną i kompletną definicję. Czym więc jest własność prywatna, zanim udamy się w poszukiwanie jej braku? Wydaje mi się, że najlepszą definicję, chociaż składającą się z kilku, stworzono właśnie w antycznym Rzymie. Własność to tak naprawdę zespół uprawnień osoby, w stosunku do rzeczy. Juryści wyróżnili prawo posiadania przedmiotu swojej własności (ius possidendi), korzystania (ius utendi), czerpania z niego pożytków (ius fruendi), jego zużycia (ius abutendi) i rozporządzania nim (łac. ius disponendi). Jednocześnie inne osoby muszą się powstrzymywać od naruszenia uprawnień właściciela – mają one charakter ekskluzywny i tylko on może je rozszerzać na inne osoby.
Przez prerie, do Ameryki Indian
Pierwsze podejrzenia co do braku własności prywatnej padają na prekolumbijską Amerykę. Oczywiście nie mówimy tutaj o cywilizacji Inków, Azteków czy Majów, a o plemionach Ameryki Północnej. Czy Irokezi, Wrony albo Szoszoni znali pojęcie własności prywatnej? Tutaj należy wyjść naprzeciw popularnym mitom i z całą surowością stwierdzić – owszem! Mit wziął się pewnie z pierwszych kontaktów z Europejczykami, które utrwalono i zniekształcono w popkulturze. Zasadniczym elementem różniącym ich podejście do własności prywatnej było spojrzenie na ziemię. Nie ustanawiali na niej prawa własności – co zasadniczo nie powinno nas dziwić. Zamieszkiwali ogromne obszary, które były rzadko zaludnione, nie uprawiali jej – była więc dla nich dobrem wolnym. Dokładnie tak, jak dla nas powietrze czy przestrzeń kosmiczna – po prostu wszyscy mogli z niej korzystać, bez ubytku dla reszty. W pozostałych aspektach istniała wymiana barterowa, handel zarówno wewnątrz-plemienny jak i między poszczególnymi plemionami.
Może na Czarny Ląd, może do Australii?
Ponownie, mimo całej gamy różnych plemion, wszystkie uznawały własność prywatną chociaż w szczątkowym zakresie. Zarówno Aborygeni jak i Pigmeje, ideę własności prywatnej rozumieli – chociażby z pewnymi wyjątkami. Owszem, istniała też własność kolektywna – w zależności od miejsca i konkretnych zwyczajów mogła ona dotyczyć pastwisk, studni, wody albo żywności. Jeżeli jednak przemierzymy Afrykę od przylądka Dobrej Nadziei aż po Egipt, wszędzie tam gdzie ludzie, była również własność. Przykładowo w Algierii rolnicy zorganizowani byli w „karuby” – wspólne były łąka i pastwiska, indywidualnie uprawiano pola. Obszerne opracowania w tym zakresie zawiera chociażby książka Thurnwalda – Economics in Primitive Communities.
Mit pierwotnych komunistów
Winni popularyzacji poglądu, że własność prywatna jest charakterystyczna głównie dla cywilizacji łacińskiej i nie jest wcale czymś pierwotnym, rozpowszechniali komuniści. Oprócz przedstawienia odwiecznego konfliktu klasowego, wskazali też, że to własność jest źródłem owego konfliktu. Zakładali przy tym, że może zaistnieć społeczeństwo bezklasowe w przyszłości i istniało ono już w przeszłości. Czy więc zamiast szukać po świecie, skacząc po czasie i przestrzeni, może powinniśmy spojrzeć na Homo Sovieticus?
Tutaj oczywiście pojawia się ta kwestia, że żaden z socjalistycznych reżimów, nie zlikwidował całkowicie własności prywatnej – zresztą najczęściej nie to było ich celem. Kluczowa była jedynie własność środków produkcji, a więc maszyn, fabryk, ziemi i tym podobnych – nie szczoteczek do zębów i klapków. Nawet w czasach socjalistycznych, ludzie nie wchodzili ot tak do mieszkań sąsiadów, żeby się tam po prostu osiedlić.
Wspólne, czyli niczyje?
Cały ten długi wywód, zmierzał jednak do oryginalnej puenty – bohaterowie wspomnianego artykułu własność prywatną uznają i praktykują. Dowodów nie trzeba szukać daleko – stosują zaimki dzierżawcze, w zajętych mieszkaniach wieszają obrazki by ogłosić, że stały się ich, a także dokonują w nim remontów i zmian. Czują się właścicielami – bo wcześniej właściciela nie było. Tutaj warto wspomnieć o laborystycznej teorii własności (nie wartości!) opracowanej przez Johna Locka. Jego teoria szukała uzasadnień etycznych dla własności – podzielił je na pierwotne i wtórne. Pierwotne było zawłaszczenie rzeczy niczyjej poprzez zmieszanie jej z pracą. Wtórne było przetworzenie, dziedziczenie, wymiana i tym podobne.
Wydaje mi się, że skala opisywanego zjawiska wynika właśnie z tej przyczyny. Pustostany komunalne, które zajmowali, traktowali właśnie jako rzecz niczyją, którą można zawłaszczyć. Jako osoba sympatyzująca z teorią Locka tak właśnie odbierałem wiele zwrotów czy tekstów pojawiających się w tamtej relacji. Nie staram się przy tym usprawiedliwiać takiego zachowania. Po prostu wydaje mi się że wiem, gdzie jest jego przyczyna. Własność prywatna została zanegowana już wcześniej. Gdyby było to mieszkanie prywatne, policja wyrzuciłaby ich od razu – siłą. Nie byłaby to eksmisja niechcianych lokatorów, bo w rozumieniu prawa nie są oni nawet lokatorami – a włamywaczami. To, że tak się nie dzieje, pokazuje też, że same urzędy nie są zbyt przywiązane do własności – no właśnie, jakiej – swojej?