Czy szkoła specjalna to wstyd? Pomyślmy o zwykłej podstawówce. W klasie jest dwadzieścia pięć osób. Dwadzieścia cztery siedzą mniej lub bardziej spokojnie. Jeden sprawia, że cała reszta nie może się niczego nauczyć. Siedzi w tej ławce, bo jego rodzicom wydaje się, że kiedyś się to zmieni. I uparcie odmawiają wysłania go tam, gdzie byłoby mu o wiele lepiej.
Jest taka jedna rzecz, na którą szkoła nie ma wpływu, a która często bardzo utrudnia pracę. Nazywa się ona „niepełnosprawność”. Nie chodzi mi tu o osoby poruszające się na wózku, tylko te, które potrzebują dostosowania wymagań edukacyjnych. Zaczyna się to w taki sposób: podczas nauczania wczesnoszkolnego uczeń nie nadąża za rówieśnikami i zostaje bardzo, ale to bardzo w tyle. Czasami powtarza jedną, może dwie klasy. Później puszcza się go dalej, bo szybko rośnie i zaczyna terroryzować inne dzieci.
Często taki uczeń pochodzi z rodziny mającej trudną sytuację. Nie tylko finansową, ale również dochodzi do przemocy, jedno z rodziców może być alkoholikiem, coś w tym rodzaju. Czasami zdarzają się jednak i tam, gdzie mama na siebie w ciąży chucha i dmucha. Jedna drobna komplikacja i dziecko już nie rozumie tyle z otaczającego go świata, co jego koledzy i koleżanki.
Jak to się ma do szkoły? Taki uczeń rośnie dalej, przechodzi z klasy do klasy na zasadzie „niech już idzie”. Nauczyciele proszą o wysłanie do poradni psychologiczno-pedagogicznej, tam wystawia się orzeczenie o niepełnosprawności. Pedagodzy i psycholodzy sugerują szkołę specjalną i tu napotykają na opór. „Jak to, moje dziecko do tych… debili?!”
Niektórzy się oczywiście na to zgadzają i są później zadowoleni. Ale wśród wielu pokutuje przekonanie, że to wstyd.
Czy szkoła specjalna to wstyd?
Szkoła jest wtedy w kropce. Nie można zmusić rodzica do tego, by wysłał dziecko do szkoły specjalnej. Uczeń siedzi więc na lekcji i z roku na rok zachowuje się coraz gorzej. W szóstej czy siódmej klasie (kiedy powinien już trafić do ponadpodstawowej) buzują mu hormony, wchodzi w okres buntu. Robi rozgardiasz, wyzywa nauczyciela, pije alkohol, pali papierosy. Nawet najlepszy pedagog wychodzi wtedy ze skóry, by sobie z nim poradzić i nawet on nie da sobie w takiej sytuacji rady. Ale wejdźmy w skórę tego dziecka.
Wyobraź sobie taką sytuację: trafiasz na wykład o tematyce, w której jesteś całkowicie zielony. Niech będą to, dla przykładu, zajęcia z gramatyki historycznej języka hiszpańskiego. Nie masz pojęcia, o czym wykładowca do ciebie mówi. Ręka odruchowo wędruje do telefonu, wzrok wbity gdzieś w pustkę, modlisz, żeby się skończyło. Albo pod pretekstem wyjścia do toalety wybiegasz z Wydziału Iberystyki z krzykiem. Mniej więcej tak czuje się takie dziecko. Nie zdążyło w pierwszych trzech klasach nauczyć się dobrze czytać. Tematyka goni z lekcji na lekcję. Niektóre zagadnienia rozumie, ale większość nie. Kiedy wraca do domu, nie ma ochoty się uczyć. Braki rosną z dnia na dzień. Dzieci mają naturalną potrzebę ruchu, dlatego prędzej czy później taki uczeń staje się niegrzeczny. Im jest starszy – bywa już nieznośny. „Rozwala lekcję”, jakby to powiedział nauczyciel.
Swego czasu, kiedy jeszcze pracowałam w edukacji, usłyszałam, jak jeden rodzic bardzo na takie dzieci utyskuje. „Przecież moja córka nie może się uczyć w takich warunkach. Powinno się tych łobuzów wyrzucić ze szkoły”. Nie wolno mi było wdawać się w dyskusję z rodzicami, toteż nie powiedziałam mu, że usunięcie dziecka ze szkoły jest bardzo trudne i zwykle polega na przeniesieniu go do innej placówki – obowiązek szkolny musi zostać wypełniony. Gdyby się dowiedział, że tych z trudnościami w nauce prawie w ogóle nie da się usunąć…
Szkoła specjalna nie taka specjalna
Rodzice często nie rozumieją, że dziecko ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi zwykle bardzo męczy się w takiej szkole. Z lekcji nic nie rozumie, część dzieci unika go jak ognia, może tylko próbować zdobyć ich uwagę poprzez głupie popisy i ryzykowne zachowania. Tymczasem, wysłany jako siedmiolatek do szkoły specjalnej mógłby w końcu się odnaleźć. Nikt nie wymagałby od niego więcej, niż sam potrafi z siebie wykrzesać. Profesjonalni oligofrenopedagodzy umieliby odnaleźć jego mocne strony i wzmacniać poczucie własnej wartości. Naprawdę by się czegoś nauczył.
Tymczasem w szkole, w której poziom dostosowany jest do tak zwanej normy, dziecko o specjalnych potrzebach edukacyjnych zwyczajnie się marnuje. Nauczyciel nie jest mu – przy całej klasie – w stanie poświęcić tyle uwagi, ile potrzebuje. Musiałby dziewięćdziesiąt procent lekcji poświęcać wyłącznie jemu. Czasami nawet tak jest, bo jemu czy jej zaczyna się nudzić i wtedy lekcja idzie w gruz i pył.
Wiem, że wielu osobom może się nie spodobać to, co teraz powiem, ale uważam, że o tym, czy dziecko powinno trafić do szkoły specjalnej powinna – po konsultacjach z poradnią psychologiczno-pedagogiczną i długich badaniach – decydować szkoła. Dla dobra tego jednego ucznia i dla dobra wszystkich pozostałych. Inaczej hoduje się, bo inaczej tego nazwać nie można, człowieka sfrustrowanego przez system, którego ów człowiek i tak nie pojmie.