Piszę to jako matka, ale też jako prawniczka i dziennikarka, która każdego tygodnia otrzymuje na naszą skrzynkę redakcyjną listy od bezradnych rodziców i… bezradnych – niestety – nauczycieli, którzy stali się niewolnikami nowego, coraz bardziej europejskiego systemu edukacji.
Rządy Platformy Obywatelskiej oceniane są różnie, starając się być możliwie obiektywnym znajdziemy zapewne kilka jasnych i kilka ciemnych punktów. W tym drugim gronie znajduje się od lat resort edukacji, który szkoły stopniowo zasypuje biurokracją, histerią metodyczną i programową, byle tylko nauczyciele nie mogli się skupiać na tym od czego przede wszystkim są na lekcjach – na nauczaniu.
Problemem jest też znaczący spadek prestiżu nauczyciela, co z kolei przekłada się na ich jakość. Nauczyciele jakich pamiętamy ze szkolnych ławek albo odeszli już do lamusa, albo ostatecznie są w przededniu emerytury. Nowe pokolenie to już zwykle nie są pasjonaci, ani nawet jednostki wybitne (gdyż te zwykle wybierają na studiach „karierę” w stosunkach międzynarodowych i socjologii), tylko raczej osoby, dla których praca z młodzieżą często była czwartym-piątym wyborem.
Zawód nauczyciela to jeden z najważniejszych zawodów w naszym społeczeństwie, jest więc niezwykle istotne, by warunki zatrudnienia przyciągały osoby wykształcone i kompetentne. Niestety z roku na rok się to pogarsza, także z powodu podkopywania autorytetu nauczyciela na rzecz roszczeniowych uczniów i rodziców. „Jak pan śmiał postawić mojemu dziecku jedynkę?” – w moich czasach był taki żart, w dzisiejszej szkole to coraz częściej spotykana prawda.
Ministerstwo Edukacji Narodowej i kuratoria notorycznie rzucają pod nogi też inne kłody, w postaci lewicowej doktryny równych szans i prób hodowli patologicznych, zdegenerowanych jednostek wraz z normalnymi dziećmi. Jeszcze za moich czasów takich przypadków nie było, „nie istniały” rozmaite choroby pokroju ADHD, dysortografii czy dyskalkulii, którymi można było wytłumaczyć niedostatki lub niesubordynację podopiecznych.
Dziecko w dzisiejszej szkole to otwarta księga chorób i ułomności, na które trzeba uważać i dmuchać. Najgorsze jest jednak to, że do tego grona względnie normalnych dzieci bez mrugnięcia okiem wrzucane są przypadki patologiczne, pozbawione jakiegokolwiek autorytetu względem nauczycieli, stanowiące zagrożenie dla życia i zdrowia swoich kolegów z klasy. Wbijające w kolegów z klasy cyrkle, rzucające krzesłami, ławkami, doniczkami, używające względem innych osób przemocy fizycznej i słownej.
Próba asymilacji kilkuletnich psychopatów z normalnymi dziećmi to nieudany eksperyment, to przegrana sprawa. W walce o odratowanie jednego człowieka składamy ofiarę z 25 innych, którzy każdego dnia muszą walczyć o przetrwanie w relacji z degenerującą formą aspołecznej patologii.
Nauczyciele zwracają się do nas z prośbami o poradę, gdyż czują się bezradni. Jeśli przemoc fizyczna w szkole występuje to ze zrozumiałych względów jest to przemoc takiego „ucznia” w stosunku do swojego belfra, a nie odwrotnie. To nie jest ten sam gatunek dzieci, które jeszcze 20 lat temu potrafiły się zdyscyplinować na widok nauczyciela biorącego do ręki linijkę, grożącego jedynką, uwagą do dzienniczka, wizytą rodziców czy – o ratunku! – wizytą w gabinecie dyrektora.
O nie, czytelnicy opisują nam historie patroli policji, które bezradne w trakcie interwencji, zwyzywane od „k…”, dostawały od takich małych psychopatów „po gębie”.
A jednak Ministerstwo i kuratoria upierają się, że takie stracone dla społeczeństwa istoty powinny uczęszczać do normalnej szkoły i integrować się (najczęściej w postaci tortur psychicznych i fizycznych na innych uczniach, a nawet nauczycielach) ze swoimi kolegami.
Dziś niemal w każdej polskiej szkole – i nie chodzi tu tylko o gimnazja, szkoły podstawowe jak najbardziej zaliczają się do tego grona – znajdzie się przynajmniej jeden przykład takiego małego psychopaty. Szkoły nie posiadają skutecznych mechanizmów prawnych pozwalających na wydalenie skrajnych przypadków z placówki. A nawet jeśli posiadają, bo jest przecież statut i ustawa o systemie oświaty, w praktyce jest to martwe prawo kwestionowane przez instytucje nadrzędne czy opinie psychologów, przerzucanie sobie problemu pomiędzy kolejnymi szkołami, choć to przecież nijak nie rozbroi tej bomby.
Być może chociaż w tej materii wiatr politycznych zmian przyniesie nauczycielom, ale i naszym własnym dzieciom ulgę. Żeby znów za szkolnego urwisa można było uznać dziecko, które spisuje pracę domową czy zapaliło papierosa w szkolnej toalecie, a nie małych psychopatów, których nie da się już uratować i pewnego dnia będą zapewne wzbudzali trwogę także wśród swoich kolegów z celi i spacerniaka.