W jednym z ostatnich felietonów na łamach Bezprawnika, napisałem, że czeka nas nowy podatek dla kupujących w Biedronce i Lidlu.
Z wielkim zadowoleniem przyjąłem do wiadomości fakt, że zdecydowana większość czytelników (a tekst wyświetlił się ponad 150 000 razy) bez najmniejszego problemu zrozumiała istotę problemu – mam wrażenie, że to efekt wielu utrzymanych w podobnym tonie publikacji i pewne „budzenie się” społeczeństwa, które może pod wpływem dynamicznie rosnących cen „życia”, zaczyna rozumieć jak to wszystko działa. Kto naprawdę traci, a kto zyskuje na „opodatkowywaniu przedsiębiorców”.
Jednym z takich postulatów, który redakcyjnie wnosimy na Bezprawniku od początku jego istnienia, jest publicystyczna (bo nieprawdopodobna w realizacji) teza, że każdy Polak powinien płacić swoje składki ZUS i podatki samodzielnie. W przeciwnym wypadku większość interesuje się tylko tym, co na rękę, a jakieś podatki to abstrakcyjny problem pracodawcy.
Podwyżki cen w Biedronce i Lidlu a podatki
Sprzedałem kiedyś poradę prawną w cenie 369 złotych. Moja klientka zadowolona chętnie zapłaciła, ale w głowie utknął mi komentarz – „jaka dowcipna cena”.
Przyznam szczerze, że poczułem się nieco nieswojo i zaniepokoiło mnie jaki ciąg skojarzeniowy mogła mieć klientka. Cena nie była dowcipna, tylko uwzględniała 23-procentowy podatek VAT… Od samego początku przyjąłem sobie bowiem, że tego typu usługę wyceniam na mniej więcej 250 złotych. Liczyłem się bowiem z tym, że od zarobionej kwoty zapłacę jeszcze 19-procentowy podatek dochodowy w wysokości nieco ponad 50 złotych. Ale to już mój problem, każdy musi płacić, więc to w zasadzie normalne.
Rzecz w tym, że podatki zawsze przerzuca się na klienta końcowego, a o ile w przypadku dochodowego z reguły szacuje się to mniej dokładnie, orientacyjnie, tak podatek VAT jest bezlitosny. Jeżeli usługę wyceniam na 100 złotych (bo wiem, że nikt nie zapłaci za nią np. 200 złotych), to jej cena wynosi 123 złote. Gdyby rząd nagle zdecydował się na podwyżkę VAT do 27%, magia jest nieubłagana – klient dostałby fakturę na 127 złotych.
W przypadku handlu sieć zależności jest znacznie większa
Świadcząc usługi prawne mam bardzo wysoką marżę. Tak naprawdę nie mam poważnych kosztów własnych, oferuję jedynie swoją wiedzę, doświadczenie i umiejętność rozwiązywania problemów (lub zapobiegania im). Hipermarket ma zdecydowanie trudniejsze życie, bo żeby towar sprzedać, musi go najpierw kupić, ktoś musi go wyprodukować, dowieźć, trzeba zatrudnić ekspedientki, ochroniarza, zapłacić czynsz, jeśli siedziba jest w galerii handlowej itd. Nie każdy przedsiębiorca da sobie radę po drodze odliczyć 100% VAT-u, więc te podwyższone VAT-y się na siebie nakładają. Teoretyczna podwyżka VAT o 4 punkty procentowe (z 23% na 27%) jest więc tak naprawdę jeszcze większa. A przedsiębiorca handlowy musi sobie rekompensować te kwestie w cenach oferowanych towarów.
Dlatego na ceny w sklepach wpływają tak naprawdę wszystkie opłaty, które muszą ponosić markety. Są to nie tylko podwyżki standardowych podatków, ale też np. wzrost cen benzyny. Podobno w przyszłym roku czeka nas jakaś astronomiczna podwyżka cen prądu. Kolejna zła wiadomość – zapłacimy drożej nie tylko w domu, ale też na zakupach w Auchan, Lidlu, Biedronca, a nawet osiedlowej Żabce.
Dlatego jestem tak bardzo podejrzliwy wobec kolejnego podatku handlowego
Rząd planuje, może nawet od września, nałożyć na wielkie hipermarkety podatek w wysokości do 1,4% przychodu. Ja nie twierdzę, że ten podatek instytucjonalnie jest zły, ponieważ nasz rynek jest zdominowany w handlu codziennym przez kapitał zagraniczny. A nasi politycy, nawet jeśli ładnie uśmiechamy się w Brukseli, powinni wspierać nasz biznes. Polscy przedsiębiorcy słabo sobie radzą z francuską, niemiecką czy portugalską konkurencją, choć takie Dino próbuje podgryzać Biedronkę albo Lidla w mniejszych miejscowościach.
Zasadniczym problemem podatku handlowego jest jednak pazerność rządu, który po prostu szuka kolejnych pomysłów na dokapitalizowanie budżetu państwa. To łatwe pieniądze i pomimo sprzeciwu Komisji Europejskiej, najpewniej ostatecznie uda się je zdobyć. Ale to są moje pieniądze i twoje pieniądze. Jedyna różnica jest taka, że tym razem zostaną one wyprowadzone do budżetu państwa nie przez urząd skarbowy, a przez Biedronkę, Lidla, Tesco, Rossmanna itd. – wszystkie duże sklepy objęte nowym podatkiem.
„Ale to nie tak, Lidl i Biedronka nie mogą przenieść na nas ciężaru podatku!”
Obrońcy idei podatku handlowego pod moim poprzednim tekstem wskazują, że ustawa będzie wprost zakazywać przenoszenia podatku na klientów. O ile argument o próbie wspierania (mniejszych) polskich sklepów w nierównej walce z zachodnimi gigantami jest dyskusyjny, tak mówienie o tym, że ceny nie wzrosną jest… naiwnością.
Jeśli nie wierzycie mojej skromnej osobie, posłuchajcie sobie prezesa mBanku. Niezależnie od słuszności lub braku słuszności podwyżek, on wprost przyznawał, że będzie drożej, bo nasze państwo kosztuje przedsiębiorców coraz więcej.
Dlatego przedsiębiorcy handlowi dodatkowe opłaty będą sobie rekompensowali w cenach produktów. To nie znaczy oczywiście, że przerzucą na nas 100% podwyżek. Może to być 50%, może być 120%, w zależności od towaru i przyjętej polityki oraz rywalizacji między konkurentami. Żadna ustawa jednak nie zabroni prywatnym sklepom podnosić cen, a przecież ta podwyżka nie musi być oficjalnie umotywowana nowym podatkiem handlowym. Po prostu, wzrosły koszty operacyjne.
Dlatego też wybaczcie nagłówki
Jeżeli czujecie się oszukani nagłówkami poprzedniego i tego tekstu – bardzo przepraszam. Nie uważam jednak, żebym was okłamywał. Nie są to też nagłówki „wymierzone w rząd”, bo głupie zmiany w prawie są apolityczne – płaci je jakieś 37,5 miliona osób, które w ogóle nie angażują się w politykę. Stwierdzenia typu:
Lidl i Biedronka zastąpią urząd skarbowy, już od września pobierając od nas nowy podatek
To nie jest kłamstwo. Z mojej perspektywy jest to wręcz dokładnie odwrotnie – przedstawienie prawdy. Może niewygodne, nieładne, stosujące pewne uproszczenia, ale odpowiadające pewnemu stopniowi niewiedzy społeczeństwa. Część czytelników mogła nie patrzeć na ceny usług i towarów z tej perspektywy. Dlatego sygnalizuję, że nie ma się co cieszyć z „dowalania podatków” usługom, z których sami korzystamy, bo to jest dowalanie podatków nam.