Nie, granic jeszcze nie otwarto. Ale już teraz wiemy, że z powodu pandemii przynajmniej przez pewien czas podróże samolotem będą przeżyciem zupełnie innym niż zwykle. Plany ogłaszane przez kolejne linie pokazują, że latanie po koronawirusie będzie dobrym materiałem na kolejny odcinek serialu „Black Mirror”. Tylko taki dziejący się w czasie rzeczywistym. Pozwólcie, że pokażę jaki może być jego scenariusz.
Latanie po koronawirusie – mój pierwszy lot
No więc stało się. Wbiegliśmy na lotnisko z M. w ostatniej chwili. Co prawda autobus miał jechać na lotnisko w Poznaniu niecałe 25 minut i był prawie pusty, ale dopiero na przystanku zorientowaliśmy się, że kursy zostały obcięte o połowę, przez co na kolejny przyszło nam czekać prawie godzinę. Przed wejściem na terminal musieliśmy jeszcze przeżyć chwilę stresu, bo kolejka do sprawdzania temperatury była długa na jakieś 100 metrów, na szczęście szła dość szybko. O odprawę nie musieliśmy się martwić, zrobiliśmy to jak zwykle online, zresztą i tak nie było innej możliwości od kiedy nasze linie zrezygnowały dla bezpieczeństwa z odprawy osobistej.
Jest 16:15. Wylot do Katanii zaplanowano na 17:50, ale w związku z nowymi zasadami na lotnisku trzeba być co najmniej dwie godziny przed odlotem. Byliśmy więc do tyłu z czasem. Pytacie dlaczego Katania? M. wypatrzyła, że Sycylia dopłaci turystom którzy odważą się ją odwiedzić mimo opinii, jakie po pandemii mają Włochy. A że byliśmy już tam i wiemy, że to wyspa pełna otwartych przestrzeni, to uznaliśmy że czemu by nie spróbować. Kolejka do odprawy bezpieczeństwa ciągnęła się na całą długość terminala, ale ludzi wbrew pozorom nie było dużo. Wizualny efekt był po prostu wywołany przez odstępy, bo każdy pasażer musiał być od drugiego w odległości nie dwóch, a nawet trzech metrów.
Kontrola bezpieczeństwa wyszła wbrew pozorom przyjemniej niż zwykle. Nie było mowy o „macaniu” losowo wybranych pasażerów, ręce kontrolerów zastąpiło dziwne podłużne urządzenie w ich rękach. Kolejka stanęła na dłużej tylko w jednym momencie – kiedy niczego nieświadoma starsza kobieta dowiedziała się, że nie ma możliwości wzięcia na pokład żadnego bagażu podręcznego (nowe zasady bezpieczeństwa). Awantura trwała dobrych kilka minut, bo ona w swoim chciała przewieźć wszystko. Ostatecznie swój bagaż podręczny wysłała jako płatny rejestrowany.
Po wejściu do strefy oczekiwania na lot chcieliśmy jeszcze jak zwykle kupić coś do jedzenia w jednym ze sklepów duty-free. Nie wzięliśmy nic ze sobą, a na Sycylię jednak trochę się leci. Miła pani w przyłbicy za szybą zwróciła nam jednak delikatnie uwagę, że musimy pamiętać że kanapkę i colę należy skonsumować przed wejściem na pokład, w specjalnym pomieszczeniu do jedzenia. I pokazała nam palcem coś, co kiedyś moglibyśmy uznać za palarnię. Ale tu ludzie przedzieleni szybą nie palą, a jedzą w milczeniu.
Zjedliśmy. Godzina do lotu. Ale już zobaczyliśmy sygnał, że powinniśmy szykować się na boarding. Nie ustawiła się jednak jak zwykle kolejka ludzi, którzy z niewiadomych przyczyn chcą wejść jako pierwsi do samolotu, w którym i tak każdy ma numerowane miejsce. Ustawianie się w kolejce stało się bezprzedmiotowe, bo pasażerowie byli wywoływani przez trzy ostatnie cyfry numeru karty pokładowej. Przed wejściem na pokład jeszcze raz pan (a może pani?) w kombinezonie ochronnym sprawdził nam temperaturę i mogliśmy wejść na pokład.
700 złotych w jedną stronę. No niestety, ceny biletów lotniczych, nawet na tanie linie, nie spadły z powodu pandemii a wręcz znacznie wzrosły. Po wejściu na pokład samolotu zorientowaliśmy się dlaczego. Otóż miejsc w samolocie było znacznie mniej niż zwykle. Linia wprowadziła bardzo prosty zabieg – wyłączyła z rezerwacji wszystkie miejsca środkowe. M. usiadła więc jak zwykle przy oknie, a ja od strony korytarza. W sumie nawet wygodnie – pomyślałem – przynajmniej wreszcie jest okazja by przysnąć, nie obawiając się że człowiek przytuli się do obcego współpasażera. Ale potem sobie pomyślałem, że za ten drobny komfort musiałem dopłacić kilkaset złotych do biletu.
Jak wspomniałem, ani ja, ani M. nie mogliśmy mieć ze sobą bagażu podręcznego. Wszystkie nasze rzeczy były pod nami, w bagażu rejestrowanym. Przepisy na szczęście pozwalały na wzięcie ze sobą na pokład mojej książki, kindla M. i po jednej parze słuchawek do telefonu. Usiedliśmy na swoich miejscach, zdjęliśmy maseczki (które musieliśmy mieć na sobie wchodząc na pokład), zrelaksowaliśmy się na tyle na ile można w takiej sytuacji i czekaliśmy na start podróży. W rękawiczkach, które musieliśmy mieć na sobie od początku do końca.
Zwykle początek lotu zwiastuje instrukcja bezpieczeństwa prezentowana przez załogę. Nie tym razem. Stewardessy nie miały na sobie tradycyjnych strojów danej linii. Zamieniły je na fartuchy i przyłbice. Zresztą widziałem je tylko dwa razy – przy sprawdzaniu czy pasy są zapięte przed startem i przed lądowaniem. Pokazu instrukcji bezpieczeństwa nie było, wszystko wysłano nam mailem wraz z filmem, po obejrzeniu którego trzeba było zdać mały test z wiedzy o bezpieczeństwie w samolocie. Właściwie to nawet całkiem sprytne i odciążające załogę samolotu, która w nowych strojach nie miała za wygodnie.
Sam start był zupełnie normalny, podróż właściwie też, poza tym że nie serwowano żadnych posiłków. Widać że wiele osób czekało na moment, aż będzie można kupić sobie chociaż kanapkę albo batona, ale miły głos z głośników już na początku lotu oznajmił, że z powodów sanitarnych serwowania jedzenia nie będzie. Jak się domyślacie, loterii i oferty bezdymnych papierosów również nie było.
Nieco ponad dwie godziny lotu i dotarliśmy na miejsce. Katania wita 50 śmiałków z Polski!
To, co przeczytaliście powyżej to jednak nie do końca science-fiction. Pisząc ten tekst opierałem się na artykule na stronie Fly4Free.pl, który opisał plany, jakie na rzeczywistość po otwarciu granic mają takie linie jak Wizzair, KLM, Air France czy Emirates. Rynek lotniczy po koronawirusie czeka więc rewolucja, a wy właśnie zobaczyliście jej drobną zajawkę. Ciekawe jaka część mojego opowiadania z przyszłości się sprawdzi.