Rozwój elektromobilności w Polsce był swego czasu oczkiem w głowie ówczesnego ministra Mateusza Morawieckiego. Polski samochód elektryczny to jednak wciąż pieśń przyszłości. Jacek Sasin zapewnia, że mamy nawet prototypy. Rządzący jednak obawiają się, czy produkcja w ogóle będzie opłacalna.
Mateusz Morawiecki roztaczał już wizję miliona aut elektrycznych w Polsce
Być może ktoś jeszcze pamięta, że na początku rządów Zjednoczonej Prawicy premierem była Beata Szydło. Mateusz Morawiecki pełnił wówczas funkcję ministra rozwoju i finansów. W tamtych czasach głośnym hasłem promowanym przez dzisiejszego premiera była elektromobilność.
Ściślej mówiąc, Morawiecki chciał nie tylko realizować unijne strategie, ale również zbudować polski samochód elektryczny. Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić. Sama koncepcja napędzania pojazdów silnikami elektrycznymi wcale nie jest nowa. Początki motoryzacji właściwie należały do tego typu napędu – przynajmniej do momentu upowszechnienia się silników spalinowych.
Problem w tym, że świat od początków XX w. zauważalnie posunął się naprzód. To oznacza, że polski samochód elektryczny musiałby spełniać współczesne wymogi – zarówno prawne, jak i rynkowe.
Wyprodukować polski samochód elektryczny to nie problem – co innego sprzedać go potem Polakom
Masowa produkcja takich aut wymaga dodatkowo całej niezbędnej infrastruktury. Mateusz Morawiecki w pewnym momencie mówił nawet o milionie aut elektrycznych w Polsce do 2025 r. Nic dziwnego, że komentatorzy powątpiewali w realizację śmiałych premiera. Fiasko gospodarki centralnie sterowanej uczy nas w końcu, że nawet dobry plan czasem ma się nijak do rzeczywistości.
Tymczasem, jak podaje Business Insider, minister aktywów państwowych Jacek Sasin zapewnia, że polski samochód elektryczny wciąż powstaje. Prototyp mieliśmy zobaczyć wiosną zeszłego roku. Nie powstała także fabryka mająca produkować same auta. Okazuje się jednak, że to nie brak postępów nad pracami choćby koncepcyjnymi wstrzymuje rozwój rodzimej technologii.
Same prace najwyraźniej posuwają się mocno naprzód. Sasin przekonuje, że:
Nie wycofujemy się, jesteśmy od strony technologicznej przygotowani, żeby uruchomić produkcję, mamy bardzo udane prototypy, jest pomysł na finansowanie, wiem, jak z udziałem spółek Skarbu Państwa możemy taką fabrykę zbudować i taką produkcję uruchomić.
Mamy więc nie tylko samą spółkę ElectroMobility Poland, ale także jakieś prototypy – podobno udane – i plan samego ministra co dalej. To pocieszające, biorąc pod uwagę, że konkurs na polski samochód elektryczny ogłoszono na początku 2017 r. a sama spółka EMP wydała skromne 30,7 milionów złotych. Na ten cel zresztą złożyły się państwowe koncerny energetyczne: PGE, Tauron, Energa oraz Enea.
Całe szczęście, że minister Jacek Sasin rozważa sens przedsięwzięcia zanim spółki skarbu państwa wyłożą na ten cel miliardy złotych
Problem tkwi jednak, zdaniem ministra aktywów państwowych, w przeprowadzanych właśnie analizach rynkowych. Sasin obawia się, czy polski samochód elektryczny w ogóle uda się sprzedać. Spore ryzyko upatruje w silnej zagranicznej konkurencji. Warto przy tym zauważyć, że samo auto miałoby kosztować ok. 50-60 tys. zł oraz być rodzinnym autem segmentu C. Polacy tymczasem kupują bardziej setki, niż dziesiątki tysięcy tego typu samochodów.
Obawy ministra Sasina stanowią więc dość zdroworozsądkowe podejście. Koszt całego przedsięwzięcia ma sięgać nawet czterech miliardów złotych. Z jednej strony to dużo mniej niż chociażby programy socjalne, z drugiej jednak zauważalnie więcej niż chociażby przekop Mierzei Wiślanej.
Samo wyprodukowanie własnego auta to nie taki duży wydatek. Żeby jednak całe przedsięwzięcie się udało, polski samochód elektryczny musi się faktycznie sprzedawać. Jeżeli nie przypadłby Polakom do gustu, to pieniądze wydane na cały projekt byłyby wyrzucone w błoto. Może więc lepiej, że minister zastanawia się nad jego sensem przed poniesieniem takiego wydatku?