Czwartek, godz. 8:45, czyli środek nocy, dzwoni telefon. Patrzę na ekran, wyświetla się dziewięciocyfrowy numer telefonu, który absolutnie nic mi nie mówi. O tak dzikiej porze z reguły nie odbieram, ale jestem ciekaw, kogo diabli niosą, więc naciskam zieloną słuchawkę i zaspanym głosem mówię „halo”.
– Dzień dobru, panie Patryku, tu XXX, pamięta mnie pan?
– Yyy… no oczywiście. O co chodzi?
– Bo wie pan, niedawno napisał pan w gazecie o projekcie nowelizacji ustawy ubezpieczeniowej. I mnie to zainteresowało. Mógłby mi pan wysłać ten tekst?
Przypomniałem sobie wówczas, że mój rozmówca pracuje dla dużego zakładu ubezpieczeń. Jednego z największych. Nadal jednak nie miałem pojęcia, dlaczego miałbym mu wysyłać tekst, który przecież jest dostępny i w papierowym wydaniu „DGP”, i w internecie. Dlatego zdziwiony mówię:
– Ale dlaczego miałbym wysyłać panu ten tekst? Przecież jest dostępny i w papierowym wydaniu „DGP”, i w internecie.
– A bo wie pan, papierowego wydania nie mamy, w internecie jest tylko fragment, za całość trzeba zapłacić.
– No to zapłaćcie. Niecałe 5 zł.
– A, no dobra… Myślałem, że może mi pan wysłać. No to do widzenia!
To, że duża firma ubezpieczeniowa nie prenumeruje „DGP” i jej szkoda niecałych 5 zł na wydanie gazety z tekstem, który z jej perspektywy jest ważny – cóż, przyzwyczaiłem się. O wysyłanie tekstów, za których lekturę trzeba zapłacić, proszą profesorowie, sędziowie Sądu Najwyższego, prezesi spółek giełdowych. Dlaczego więc miałby nie prosić człowiek od legislacji w dużej spółce ubezpieczeniowej?
Polscy przedsiębiorcy są głupsi od posłów?
Interesujące jednak jest coś innego. A mianowicie to, jak bezbronne są największe firmy wobec ustawodawcy. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć te przedsiębiorstwa, które potrafią z wyprzedzeniem przygotować się na zmieniające się przepisy. I bynajmniej nie dzieje się tak dlatego, że regulacje zmieniają się tak szybko. Jest tak dlatego, że nawet w gigantach wartych miliardy zł, za śledzenie zmian legislacyjnych odpowiadają albo nieudacznicy, albo nie odpowiada nikt. Ewentualnie ktoś, kto za to odpowiada i jest rozsądny, nie ma żadnego budżetu. Nawet na zakup gazety sprzed miesiąca. W ten sposób polski przedsiębiorca o niezwykle istotnych dla niego zmianach dowiaduje się najczęściej wówczas, gdy Sejm jest tuż przed bądź tuż po głosowaniu kluczowej ustawy.
Tymczasem proces legislacyjny w sprawach niepolitycznych jest w Polsce niedoskonały, ale zarazem dość przewidywalny. Wystarczy wiedzieć, gdzie szukać.
„A bo wy dziennikarze macie swoje źródła” – często słyszę, gdy opisuję projekt ustawy, o którego istnieniu nie słyszano jeszcze w większości ministerstw. Ano tak, mamy swoje źródła. Jest nimi Biuletyn Informacji Publicznej oraz strony internetowe ministerstw. Niedoskonałe? Ano niedoskonałe. Ale można w tych źródłach – jak widać – wyczytać znacznie więcej, niżeli większość zainteresowanych danym zagadnieniem sądzi. W ten oto tajemniczy sposób dowiaduję się w czerwcu o zmianach dla ubezpieczycieli, które będą głosowane zapewne w listopadzie albo grudniu.
Fakt, poświęcam 2-3 godziny dziennie na przeglądanie rządowych dokumentów (jeśli ktoś uważa, że dziennikarz prasowy zajmuje się głównie pisaniem, to uprzejmie informuję, że pisanie pochłania góra 30 proc. czasu pracy). Nie rozumiem jednak dlaczego zwykły pismak, za jakiego się uważam, wie, gdzie szukać, i może to robić, a ludzie odpowiedzialni za naprawdę istotną działkę w firmach bądź nie wiedzą, bądź im się nie chce. Ich niemoc/niechęć bywa warta miliony zł. Tytułem przykładu: niedawno jedna z dużych firm windykacyjnych dogadywała zakup portfela wierzytelności od dużego operatora telekomunikacyjnego. Ustalono pewną stawkę, zaplanowano podpisanie umowy. I pomiędzy umówieniem terminu a zawarciem kontraktu Ministerstwo Sprawiedliwości ogłosiło, że ograniczy możliwość egzekucji starych długów. Każdy jeden dłużnik umieszczony na liście do sprzedaży zaczął być mniej warty. Na jednym – różnica niewielka. Na kilkunastu tysiącach – już istotna. Przedstawiciele windykatora mogli więc renegocjować umówioną cenę. A w zasadzie mogliby. Bo o planach Ministerstwa Sprawiedliwości dowiedzieli się kilka dni po ich opublikowaniu.
Krótka przypowieść o słabości korporacji
Dezynwolturę działów prawnych i tzw. legal affairs managerów (cokolwiek by to znaczyło) polskich firm doskonale obnażył Polski Instytut Ekonomiczny w raporcie z lipca 2019 r. dotyczącym działalności polskiego biznesu w Brukseli, w której zapadają istotne decyzje dla poszczególnych gałęzi gospodarki. Z tegoż raportu PIE wynika, że wśród polskich przedsiębiorców dominuje podejście reaktywne. Czyli najczęściej przystosowujemy się do zmian, które projektują inni. Tymczasem najlepszym rozwiązaniem jest być przy stole już podczas prac nad nowymi unijnymi przepisami. Instytucje UE tworzą bowiem ok. 75 proc. prawa obowiązującego w Polsce. Polska, która jest siódmą gospodarką UE, zajmuje wśród państw członkowskich 10. miejsce pod względem liczby podmiotów biznesowych prowadzących działalność lobbingową. A pod względem efektów lobbingu – choć to oczywiście ocena mocno subiektywna – jesteśmy dopiero na 12 miejscu. Ex aequo z Luksemburgiem.
Jeśli nawet przedsiębiorcom nie uda skłonić się rządzących – czy to unijnych, czy polskich – do zmiany zdania na korzystne dla biznesu, to przynajmniej wiedząc wcześniej o projektowanych przepisach, można lepiej przygotować się do niekorzystnej nowelizacji. Bo oczywiście można cały czas kłapać dziobem, że ustawodawca to pieprzony hochsztapler, który jest nieudacznikiem i robi wszystko na ostatnią chwilę – zresztą, sporo w tym prawdy. Szkopuł w tym, że od takiej gadki nie zarobi się kolejnych milionów.