Jak się okazuje, komisja do spraw pedofilii oferuje swoim członkom pracę marzeń. W grę wchodzi ministerialna pensja w wysokości 12 650 zł, plus dodatki funkcyjne. Do tego mieszkanie służbowe, służbowy samochód i zaszczytny tytuł „ministra”. Prawdziwy problem tkwi jednak w tym, że z samej komisji nie ma większego pożytku.
Komisja do spraw pedofilii oferuje swoim członkom status wiceministra i adekwatną kilkunastotysięczną pensję
„Tanie państwo” byłoby może słusznym hasłem, gdyby w polskiej administracji nie sprowadzało się do oszczędzania pracownikach i jakości. Dlatego w zasadzie nie powinniśmy mieć pretensji do wysokich zarobków, jakie swoim członkom oferuje komisja do spraw pedofilii.
Gazeta Wyborcza informuje o fruktach, jakie spływają do osób zasiadających w tym gremium. Dzięki decyzji prezydenta Andrzeja Dudy, wydanej na wniosek przewodniczącego komisji, jej członkowie zostali uznani za sekretarzy stanu – czyli wiceministrów. To oznacza pensję w wysokości 12 650 zł plus dodatki funkcyjne.
Jakby tego było mało, osoby mieszkające poza Warszawą mogą liczyć na służbowe mieszkanie w stolicy, ewentualnie podwózkę służbowym samochodem do domu. Pomińmy już eleganckie miejsce pracy w wieżowcu Spektrum Tower, miejsca parkingowe czy samą radość z bycia tytułowanym „ministrem”. Roczny budżet komisji wynosi 12 milionów złotych.
Nie byłoby w tym właściwie nic zdrożnego ani nadzwyczajnego, gdyby jeszcze komisja do spraw pedofilii rzeczywiście aktywnie przyczyniała się do zwalczania paru bardzo szkodliwych zjawisk. Na papierze wszystko wygląda całkiem ładnie. Specustawa powołująca komisję określa jej zadania całkiem szeroko.
Postawmy sprawę jasno: państwo w kwestii pedofilii największy problem ma z tuszowaniem takich przestępstw przez instytucje Kościoła
W jej art. 2 ust. 1 możemy przeczytać: „Komisja prowadzi czynności mające na celu wyjaśnianie przypadków nadużyć seksualnych”. W szczególności obejmuje to między innymi wydawanie decyzji o wpisie do rejestru przestępstw seksualnych, oraz identyfikowania problemów w praktyce ścigania sprawców czynów pedofilskich.
Najważniejszy wydaje się jednak art. 2 ust. 2 pkt 2). Komisja ma w zakresie swoich kompetencji „badanie sposobu reagowania organów państwa, organizacji i podmiotów oraz osób prywatnych w zakresie wyjaśniania przypadków nadużyć seksualnych, w tym ustalanie przypadków niezawiadomienia właściwego organu o podejrzeniu popełnienia nadużycia seksualnego”.
Nie jest żadną tajemnicą, że nasze państwo największy problem ma w tej kwestii z hierarchami Kościoła Katolickiego. To właśnie jej przedstawiciele osobiście odpowiadają za istnienie całego systemu tuszowania przestępstw pedofilskich popełnionych przez księży. Na to nakłada się kwestia zatajania popełniania takich przestępstw przed organami ścigania, oraz wyjątkową spolegliwość i usłużność tychże wobec ludzi Kościoła.
Owszem, przedstawiciele różnych grup społecznych także popełniają tego typu czyny. Rzadko się jednak zdarza, by – na przykład – przenoszono podejrzanych murarzy na inną budowę byleby uniknąć skandalu. Tych w ostatnich miesiącach było wiele. Ksiądz Dymer, prałat Jankowski, filmy dokumentalnych braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” i „Zabawa w chowanego„. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to jedynie wierzchołek góry lodowej. Jakby nie patrzeć, pedofilia w Kościele to problem wręcz globalny.
Potrzeba było dwóch filmów braci Sekielskich, żeby komisja do spraw pedofilii zaczęła w ogóle działać
O filmach braci Sekielskich wspominam nieprzypadkowo. Komisja do spraw pedofilii istnieje tylko i wyłącznie z powodu oburzenia wywołanego filmem „Tylko nie mów nikomu”. Chodziło przecież o zatarcie złego wrażenia, że państwo nie próbowało nawet chronić swoich obywateli przed przestępcami. Jednocześnie komisja miała sprawić wrażenie, że państwo działa. Ustawę uchwalono 30 sierpnia 2019 r.
Problem w tym, że potrzeba było drugiego filmu „Zabawa w chowanego”, by rządzący łaskawie obsadzili komisję członkami. Dosłocwnie – aż do maja 2020 r. nie powołano żadnego z nich. Komisja do spraw pedofilii na poważnie zaczęła działalność w listopadzie zeszłego roku.
Jak możemy dowiedzieć się z platformy gov.pl: „Do końca stycznia 2021 r. do Państwowej Komisji ds. Pedofilii skierowanych zostało blisko 90 spraw. W ponad 30 z nich przekazane zostało zgłoszenie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa do prokuratury”. Do tej liczby należy doliczyć niemal drugie tyle spraw, w których komisja po prostu przekazała stosowne akta prokuraturze. Większość z nich dotyczy spraw o charakterze kazirodczym.
Sprawę Dymera komisja do spraw pedofilii umorzyła z powodu zgonu sprawy. Pomimo oczywistego wręcz drugiego dna w postaci tuszowania przestępstw duchownego, nie tylko przez hierarchów. W przypadku ujawnionego przez Onet bulwersującego przypadku gwałtów w jednym z punktów przedszkolnych pod Łodzią trzeba było oburzenia indolencją komisji, by ta znalazła sobie jednak podstawę prawną do działania.
Niestety, komisja do spraw pedofilii sprawia wrażenie listka figowego kryjącego dekady niemocy i niekompetencji organów państwa
Komisja do spraw pedofilii nie przyczynia się w żadnym stopniu do systemowego rozwiązania problemu. Nie po to została powołana, jej celem jest bycie swoistym listkiem figowym zasłaniającym całe dekady zaniechań i niekompetencji organów państwa. W mniejszym stopniu: by przypadkiem nie zrobić hierarchom Kościoła krzywdy. To oznacza, że te 12 milionów rocznie na jej funkcjonowanie wydaje się być po prostu pieniędzmi wyrzuconymi w błoto. A nazywanie jej członków „ministrami” brzmi jak nieśmieszny żart.
Gdyby komisja rzeczywiście aktywnie działała na rzecz ujawniania, piętnowania i rozliczania przypadków tuszowania przestępstw pedofilskich przez instytucje Kościoła, rozmowa o pieniądzach byłaby bezcelowa. Za skuteczność w tej sytuacji warto byłoby płacić dużo więcej, niż marne kilkanaście milionów budżetowych pieniędzy. Tyle tylko, że o wielkich sukcesach komisji na tym polu nie ma w tym momencie mowy.
Niestety, rozwiązać problem zmowy milczenia i systemowego tuszowania przypadków pedofilii można tylko w jeden sposób. Wymaga odwagi i stanowczych działań ze strony przedstawicieli władzy wykonawczej i ustawodawczej. Ogromne pole do popisu na tym polu ma minister sprawiedliwości i prokurator generalny. Także większość sejmowa, gdyby tylko chciała, mogłaby raz-dwa zmusić hierarchów do pełnej współpracy. Problem w tym, że tak naprawdę nikt z rządzących tego nie chce.