Parlament Europejski właśnie zgodził się na to, by unia wprowadziła paszporty szczepionkowe. Wcześniej mówiło się o nich też „zielone certyfikaty”, a ostateczna nazwa to: Unijny certyfikat Covid-19. Nazwa to jednak kwestia drugorzędna. Ważne jest to, że czeka nas w najbliższych miesiącach prawdziwa rewolucja w sposobie poruszania się między krajami wspólnoty.
Unijny certyfikat Covid-19
Parlament Europejski przyjął dziś rezolucję, od której zaczną się negocjacje z Komisją Europejską w sprawie szczegółów dotyczących działania certyfikatów. „Za” było 540 europosłów, przeciw głosowało 119, a 31 wstrzymało się. Certyfikaty szczepionkowe mają w założeniu obowiązywać nie dłużej niż 12 miesięcy. Choć oczywiście trudno jest przewidzieć z jaką sytuacją epidemiczną będziemy mieli do czynienia za rok. Niewykluczone, że będzie opanowana na tyle, że certyfikaty staną się bezużyteczne już wcześniej. Nie można jednak zapominać o czarnym scenariuszu, w którym obostrzenia z powodu na przykład nowych mutacji wirusa będą musiały powrócić. Oby nie.
Czy to dobry pomysł?
Ponad miesiąc temu, gdy opisywałem zielone certyfikaty, miałem do nich bardziej sceptyczne podejście niż obecnie. Powód jest prosty – w połowie marca operacja szczepionkowa w Unii Europejskiej wciąż szła ślamazarnie. I nie zanosiło się na to, by znaczna część ludzi zdążyła zaszczepić się przed wakacjami. Sytuacja jednak się odmieniła – dostawy preparatów różnych producentów ruszyły z kopyta i chociażby w Polsce dostęp do szczepień staje się coraz powszechniejszy. Sam jestem dzień po podaniu pierwszej dawki Pfizera. I przyznam, że w najbardziej optymistycznych wyobrażeniach nie myślałem, że mój rocznik 1986 załapie się na zastrzyk już w kwietniu.
Jeśli zatem przyjąć, że unijny certyfikat Covid-19 ma zacząć działać w okolicach wakacji, to możemy mówić o momencie, w którym każdy chętny będzie w stanie przyjąć choć pierwszą dawkę szczepionki. To częściowo wyeliminuje element dyskryminujący, który bił w oczy, patrząc na to, że niektórzy mieliby utrudnione podróżowanie tylko dlatego, że jeszcze nie przyszła ich kolej. Wszystko wskazuje na to, że gdy zaczną się wakacje, to Narodowy Program Szczepień będzie na tyle zaawansowany, że po szczepionkę będzie można dosłownie zgłosić się z ulicy. Jeśli więc ktoś jej nie przyjmie, to przeważnie tylko dlatego że nie będzie jej chciał.
Ale napisałem „przeważnie”, bo sprawy nie można traktować zero-jedynkowo. Antyszczepionkowcy to jedno. Ich mi nie żal, jak nie chcą to niech nie ruszają się z Polski albo każdorazowo testują się na granicy. Co jednak z ludźmi, którzy mają przeciwwskazania do szczepień? Albo z tymi, którzy ulegli manipulacji polskiego kościoła, który wmówił ludziom nieprawdę o abortowanych płodach używanych do produkcji szczepionki? Oczywiście niemożliwym będzie zapisanie w prawie wszystkich sytuacji, w których ktoś nie przyjął preparatu nie ze swojej winy. Dlatego certyfikaty szczepionkowe zapewne od początku do końca będą budzić gorącą dyskusję.
Oby to było rozwiązanie tymczasowe
Powiedzmy sobie jasno: najlepiej by było, gdyby dyskusji o zdrowotnych paszportach nigdy nie trzeba było rozpoczynać. Wprowadzanie dodatkowych warunków do przekraczania granic czy – co pojawia się w dyskusjach – nawet korzystania z niektórych usług (jak chodzenie do kina) jest czymś absolutnie niepożądanym. Wiemy jednak, że pandemia wymusiła już wiele ograniczeń naszych praw, a że nie jest wciąż do końca opanowana, to odzyskiwanie jednych przywilejów odbywa się kosztem drugich. Trzymajmy kciuki, aby po wakacjach koronawirus został pokonany i ujarzmiony na tyle, że szczepionkowe paszporty będą mogły na dobre trafić głęboko do szuflady.