Jeśli ktoś spodziewał się, że nowe przepisy 1 czerwca przyniosą rewolucję na polskich drogach, to z pewnością się zawiódł. Na ich wyegzekwowanie i, przede wszystkim, wejście ludziom w krew, poczekamy jeszcze długo. Głównym problemem jest to, że część nowych zapisów jest szalenie trudna do pilnowania. Chodzi między innymi o wymóg zachowania odpowiedniego dystansu na autostradzie. Ale próbować trzeba.
Nowe przepisy 1 czerwca – co zmieniły?
Nie mam żadnych wątpliwości, że wprowadzone 1 czerwca zmiany dla kierowców i pieszych to krok w dobrą stronę. Trzeba naprawdę dużo złej woli, by krytykować chociażby wspomniany wymóg trzymania odpowiedniego odstępu między autami (w przypadku jazdy 140 km/h jest to co najmniej 70 metrów), w sytuacji gdy mamy na drogach plagę ludzi jeżdżących „na ogonie”. Podobnie uprzywilejowanie pieszych zbliżających się do przejścia wydaje się naturalne. Szczególnie mając na względzie mrożące krew w żyłach historie o tragicznych wypadkach, choćby jak ten na ulicy Sokratesa w stolicy. Jednocześnie piesi sami muszą mieć się bardziej na baczności i nie gapić się w telefon idąc przez „zebrę”, za co w przyszłości może ich spotkać mandat.
Tymczasem mam trochę żal do władz, że w dzień wejścia w życie nowych przepisów nie zdyskontowały odpowiedniego swojego ewidentnego sukcesu, jakim było wprowadzenie tych zmian. Premier Mateusz Morawiecki uznał, że weźmie co prawda udział w „drogowym” wydarzeniu, ale chodziło o spotkanie z dzieciakami i inspekcją transportu drogowego. Policja z kolei ograniczyła się jedynie do wystąpień w mediach, zamiast prowadzić intensywną akcję edukacyjną na drogach. I oczywiście nie chodzi tu o wlepianie ludziom od razu wysokich mandatów. Ale pierwsze dni obowiązywania nowych, istotnych przecież zmian, powinny zostać wykorzystane na uświadamianie ludzi. A nie liczenie w tej sprawie tylko i wyłącznie na radio, internet i telewizję.
Zmiana, która przyjdzie, ale powoli
Ze zdumieniem czytałem, na szczęście nieliczne, opinie krytykujące na przykład pierwszeństwo pieszych. Do najbardziej bzdurnych należała wypowiedź byłej szefowej „Wiadomości” Marzeny Paczuskiej, która napisała: „Rowerstwo i piesi już wiedzą, że od jutra są świętymi krowami na drodze. Na oślep wjazd na przejście, walenie dłońmi w karoserię, bo skręcający w prawo samochód zajął ścieżkę. Dwunodzy z kolei – luz absolutny”. Niestety, są w Polsce ludzie, którzy spodziewają się, że teraz piesi będą wbiegać pod koła. I, nie wiem, może wymuszać na kierowcach odszkodowania? Przyjęcie takiego toku myślenia jest niczym innym jak krążeniem w oparach absurdu i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Prawda jest bowiem taka, że wielu kierowców nie potrzebowało zmian w przepisach, by ustępować pieszym zbliżającym się do przejścia. Nie robili tego głównie ci, którzy czują się za kółkiem panami życia i śmierci, traktujący pieszych jak natrętne muchy. To właśnie ich mają zdyscyplinować wprowadzone 1 czerwca zmiany. Dlatego uważam, że policja powinna nie za kilka dni, ale już teraz zacząć obstawiać tego typu niebezpieczne przejścia bez sygnalizacji świetlnej. I po krótkim okresie taryfy ulgowej wlepiać niezdyscyplinowanym kierowcom mandaty. Oczywiście to samo powinno się dziać w przypadku ostentacyjnego ignorowania przez pieszych zakazu patrzenia się w telefon podczas przechodzenia przez przejście. Mandat za korzystanie z telefonu na pasach nie powinien być martwym zapisem.
Tylko jak tu złapać „ogon”?
Najwięcej obaw mam w przypadku moim zdaniem kluczowej zmiany. Jazda na zderzaku to wykroczenie, które zostało usankcjonowane dokładnym zapisem o wymaganym odstępie między autami. Najczęściej zdarza się to na autostradach. Niektóre pojazdy jeżdżą tam blisko 200 km/h i potrafią narobić mnóstwo strachu innym użytkownikom ruchu, którzy są na przykład w trakcie wyprzedzania ciężarówki. Obawiam się, że bardzo trudno będzie policji egzekwować nakaz zachowania odstępu, tak jak nikt nie dyscyplinuje dziś wyprzedzających się nawzajem tirów. Rozwiązaniem być może staną się coraz popularniejsze samochodowe kamerki. Jeśli za tego typu nagrania posypią się mandaty, to może amatorzy jazdy „na ogonie” zaczną się bać konsekwencji finansowych swojego temperamentu.