Inflacja, lockdown, droższe produkty, kłopoty z dostępnością pracowników. To wszystko składa się na nasz coraz droższy obiad w knajpie. Rok do roku ceny w karcie podwyższyły się średnio o 10%. I niestety na tym nie koniec – wszystko wskazuje na to, że dla wielu z nas wyjście „na miasto” będzie wkrótce nie co weekend, a od święta.
Coraz droższy obiad w knajpie
To, co każdy z nas widzi gołym okiem, potwierdzają dane opisane w dzisiejszej Rzeczpospolitej. Zajmująca się dowożeniem jedzenia firma Stava policzyła średnią wartość zamówienia z restauracji. W październiku 2021 roku wyniosła ona 63 złote i 70 groszy. To o 10% więcej niż w październiku 2020 roku i aż o 20% więcej niż w roku 2019. Najdrożej jest w Gdyni – średnie zamówienie w październiku wyniosło 84,5 zł. Najtańsza jest Biała Podlaska – przeciętny dowóz kosztuje 45 zł.
Powodów takiego wzrostu jest kilka. Pierwszy jest oczywisty: wielomiesięczny lockdown, w trakcie którego restauratorzy stracili mnóstwo pieniędzy, a nie każdemu wydatnie pomogła tarcza antykryzysowa dla przedsiębiorców. Drugi ma związek z inflacją, powodowaną między innymi przez rosnące ceny benzyny, ale też produktów spożywczych czy energii. Trzeci to rosnące koszty pracy – coraz trudniej nie tylko o dobrego kucharza, ale też kelnera czy osobę pracującą na zmywaku. To wszystko składa się na to, że restauratorzy zmienili swoje karty na droższe.
Wyjście na miasto luksusem?
Doskonale pamiętam połowę maja i otwarcie ogródków gastronomicznych. To symboliczny początek wielkich polskich wakacji, w trakcie których wielu z nas postanowiło częściowo „pozbyć się” zaoszczędzonych podczas lockdownu pieniędzy. Sam zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo branża gastronomiczna potrzebuje zastrzyku gotówki, więc w restauracjach, pubach i klubach nie oszczędzałem. I na początku niespecjalnie obchodziły mnie ceny posiłków. Ale od tego czasu minęło kilka miesięcy, wszystko wokół zaczęło drożeć i restauracyjne dania od 30 złotych przestały już się tak do mnie uśmiechać.
I teraz tak: jestem przekonany, że nawet bardzo udane lato nie sprawiło, że restauratorzy nadrobią ponad rok bycia w niemal całkowitym zamknięciu. Ale w pewnym momencie to nadrabianie, kosztem klientów, musi się skończyć. Tymczasem ceny „ratunkowe” w kartach pozostały, bo właścicielom lokali za sprawą inflacji nie opłaca się ich w tej chwili obniżać. Zostali więc z kartami droższymi o 20% w porównaniu do 2019 roku, ale też z klientami tylko pozornie coraz bardziej majętnymi. Atmosfera wszechobecnych podwyżek może bowiem sprawić, że ludzie zaczną ograniczać wyjścia. Widzę to na swoim przykładzie – dziś do restauracji wychodzę mniej więcej raz na dwa tygodnie, w wakacje było to minimum dwa razy w tygodniu. Wszyscy przecież nie bez powodu chwytamy się za portfele.
Co nas czeka w 2022?
Tymczasem proces podwyższania cen za wszystko, co się da, wydaje się nie do zatrzymania. No dobrze, może ceny Big Maca nie pójdą drastycznie w górę, ale sieciówki generalnie mają w tej sprawie łatwiej. Bardziej martwię się o pojedynczych restauratorów, którzy przetrwali długi lockdown, a mogą mieć problem z przetrwaniem ery podwyżek. Bo może być tak, że znajdą się w potrzasku – zbyt wysokie ceny odstraszą klientów, a z kolei ich obniżenie sprawi, że gotowanie przestanie być opłacalne. A na to już nikt żadnej tarczy nie wymyśli.